Hobbit - czyli o pewnych długich wakacjach tam i z powrotem




            Zazwyczaj większość ludzi lubi podróżować. Może nie robią oni tego z byt często (w końcu nie każdy może prowadzić program „Boso przez świat”), ale starają się kilka razy do roku gdzieś wyjechać – zmienić otoczenie i na chwilę zapomnieć o naszej tzw. szarej rzeczywistości. Taki system podróżowania, a w zasadzie "wakacjowania" dobrze wpasował się w realia dzisiejszego, XXI wiecznego świata. Lecz istnieje jeszcze inny rodzaj dłuższych wypraw  – ten bardziej skomplikowany i mniej zaplanowany; Spontaniczność jest bardzo ciekawym zjawiskiem, dla niektórych oczywistym i naturalnym, a dla innych trudnym, i niewyobrażalnym. A gdyby tak połączyć te dwie rzeczy: spontaniczność i podróżowanie. Cóż byśmy wtedy otrzymali? Sądzę, że ta mieszanka zaowocowałaby by przygodą, taką wielką ogromną; taką, która zdarzyć się nam może, tylko ten jeden, jedyny raz w życiu. I właśnie o takim niezwykły przypadku będziemy sobie tu dzisiaj gaworzyli. Opowiem Wam historię pewnego małego hobbita, który wybrał się w długą podróż tam i z powrotem.
Bilbo Baggins mieszkał sobie spokojnie pod Pagórkiem – jadał regularne posiłki, palił fajkę przed domem, oraz zapraszał gości na popołudniową herbatkę, słowem żył, jak każdy szanujący się (i szanowany) hobbit. Wszystko zmieniło się wraz z zjawieniem się Gandalfa – wielkiego, potężnego czarodzieja – który zauważył coś w niepozornym panu Bagginsie i zaproponował mu udział w wyprawie pod Samotną Górę. Bilbo wiedziony jakimś nieokreślonym impulsem (pewnie przez cząstkę krwi Tuków, która w nim nadal płynęła) wyruszył wraz z trzynastoma krasnoludami i jednym czarodziejem, na największą podróż jego życia – tam i z powrotem.   
Chyba już każdy z nas zna dobrze „Hobbita”, bo jak nie czytał książki, to zapewne oglądał film, a właściwie filmy, które Peter Jackson nakręcił na jej podstawie. Lecz my odsuńmy dzisiaj na bok wspaniały świat kinematografii i skupmy się na jeszcze lepszej rzeczy – prozie Tolkiena. Nie od teraz wiadomo, że niektórzy pisarze mają większy talent, czy może, jakby to ująć bardziej delikatnie, predyspozycję, od innych. Tolkien oczywiście zalicza się do tej pierwszej grupy szczęśliwców urodzonych pod wyjątkową gwiazdą. Czytałam już kiedyś „Hobbita”, zrobiłam to ponownie, ponieważ miałam nieodparte wrażenie, że za pierwszym razem nie doceniłam dostatecznie dobrze języka i stylu pisania autora. A jest (jak to się mówi) na czym oko zawiesić. Niekończące się szczegółowe opisy, wymyślne, aczkolwiek nadal proste nazwy własne oraz ten cudowny i wyjątkowy świat przedstawiony, który nie pozwala ani na moment oderwać się od lektury. Wprost nie mam słów, aby nakreślić Wam barwność, niezwykłość i nieszablonowość stylu pisania Tolkiena. Byli (a w zasadzie nadal są) na tej ziemi ludzie wyjątkowi. Ludzie posiadający zadziwiające talenty, zdolności… o których nie jeden, przeciętny szary człowiek myśli nocami. John Ronald Reuel Tolkien stworzył od podstaw własny język, napisał „Hobbita”, oraz równie znaną (jak nie i bardziej popularną) trylogię „Władca pierścieni” (więcej o samym autorze i jego twórczości możecie przeczytać tutaj). Kto, jak to, ale taka szycha, autorytet w literaturze fantasy nie mógłby stworzyć książki przeciętnej – jego powieść już 1937 roku, po jej oficjalnej publikacji, przyniosła mu rozgłos na całym świecie. Ale nawet największe gwiazdy popełniają błędy, zobaczmy, jak będzie tym razem…


Fabuła, czyli o ogólnym pomyśle podróży tam i z powrotem:


               Temat podróży, czym może bardziej przygody przewija się już od dawna przez odmęty literatury. W końcu na samym początku mamy Homera i jego kultowy epos „Odyseja”, opisujący wielki powrót Odyseusza z Wojny Trojańskiej do domu. Tutaj również, jakby się przyjrzeć bliżej mamy do czynienia z przygodami niezaplanowanymi, znaczącą wybiegającymi poza ramy szczegółowo ułożonego planu. Ale szczerze, czy jakąkolwiek przygodę można w jakikolwiek sposób zaplanować? Nie sądzę; Później przygody swoje w niezwykłej podróży tam i z powrotem przeżywał Phileas Fogg w osiemdziesięciodniowej wyprawie dookoła świata. Za raz po nim wyruszył Bilbo Baggins wraz z kampanią, tylko tym razem nie po to, aby wrócić do domu (choć ta część podróży była również zaplanowana), albo wygrać zakład, tylko po to, by odbić ukradziony skarb. Jak widać można opuścić swoją norkę z różnych, ale naprawdę różnych powodów; Pomysł skradzionego złota i „uczciwej” wali o odzyskanie skradzionego mienia, wydaje się dość oklepany. Tym bardziej przygody, które przyżywią bohaterowie w trakcie drogi. W końcu trudno, wracać do domu po długiej wojnie, objeżdżać świat dookoła, czy przemierzać niebezpieczne, nieznane kraje, nie zaznawszy żadnych niespodziewanych zdarzeń. Ale nie ukrywajmy, nie da się wymyślać ciągle nowe watki i motywy. W literaturze istnieje pełno bardziej, lub mnie dobrych książek o podobnej tematyce. Wymyślenie czegoś zupełnie nowego od podstaw, to nie lada sztuka w dzisiejszym świecie – głównie dlatego, że mamy wrażenie, że wszystko co nowej i inne już było. Tutaj doszliśmy do ciekawego punkty, o tuż inspiracji. Jak powszechnie wiadomo Tolkien inspirował się starymi legendami i baśniami, które opowiadały historię o smokach, goblinach, trollach i innych magicznych istotach (lub przedmiotach). Właśnie z nich zrodził się „Hobbit”. Teraz to wszystko wydaje się takie proste. W końcu wystarczy tylko przeczytać kilka starych legend i dodać do tego szczyptę przygody, braterstwa, czy jeszcze tam czegoś innego… i przepis na sukces murowany, prawda? No nie do końca. Bo trzeba mieć jeszcze w sobie to „coś”, aby zaistnieć; Tolkien stworzył z pozoru prostą fabułę – w końcu to tylko pewna podróż tam i z powrotem, a nie jakaś zawiła i skomplikowana zagadka kryminalna – lecz, jak to często w bywa, w prostocie tkwi siła. Siła, która zaciekawia czytelnika, nie pozwala mu oderwać się od lektury i oczarowuję niby to prostymi rozwiązaniami.


Do tego trzeba mieć naprawdę mocną głowę, czyli o niezwykle rozbudowanym świecie przedstawionym:    


            Nie wiem, czy kiedykolwiek myśleliście o bardziej praktycznych aspektach tworzenie jakieś książki, ale mogę Was zapewnić, że wymyślić i opisać coś, co by się trzymało kupy, wcale nie jest tak łatwo, jak mogłoby się wydawać. Niektórzy pisarze, tworząc świat przedstawiony swojej nowej powieści, robią długie notatki w zeszytach, tworzą opisy, plany wydarzeń, czy rysują mapę (to się zazwyczaj zdarza, przy tworzeniu nowego świata od podstaw – czyli witamy w ciekawym świcie fantastyki). Lecz są autorzy, który swój proces twórczy zachowują od początku, aż do samego końca w swojej głowie. Gwarantuje, że trzeba mieć łeb ze stali, aby pomieścić w nim te wszystkie surrealistyczne pomysły, które nie raz, czy dwa przychodzą autorowi podczas pisania. Jak pisał Tolkien? Nie wiem dokładnie, ale wydaje mi się, że kreślił swoje specjalne, autorskie mapy, może nawet rysował szkice wymyślonych postaci… Sposób pracy Tolkiena, nie jest aż taki ważny, jak sam efekt jego pracy. W końcu myślał nad tym, rysował, tworzył, dopóki to zrobił.
            Już po pierwszych stronach można łatwo zdefiniować świat przedstawiony: jako niesamowicie wykreowany i dopracowany. Proza Tolkiena wprost płynie szczegółami, drobiazgami, opisami… czy ogólnie mówiąc wszystkim, co pomaga czytelnikowi w poznaniu świata przedstawionego. Bo gdy wkraczamy do nowej rzeczywistości (jak dzieje się to prawie za każdym razem, kiedy sięgamy po literaturę fantasy, lub nawet si-fiction) potrzebujemy dobrej chwili, do przystosowania się i odpowiedniego wkroczenia w nieznane nam wcześniej realia. Dobrze jest już na wstępie poznać dużo istotnych szczegółów, które pomogą mam w bliższym poznaniu bohaterów. Bo cóż, świat przedstawiony (miejsce, czas) jest ważne, ale najważniejsi i tak, moim zdaniem są bohaterowie (oraz rzecz jasna styl pisania autora, który w wielu wypadkach, albo nadaje kolorytu, lub wręcz przeciwnie, odbiera potrzebne i piękne barwy).
            Tolkien stworzył bardzo dopracowany i szczegółowy świat – prawie nie zostawił w nim żadnego manewru na domysły. Bardzo podoba mi się ta nowa rzeczywistość stworzona przez pisarza. Hobbiton jest tak podobny (pod wieloma względami) do naszego świata. Nie jestem pewna, czy chciałabym mieszkać całe życie pod Pagórkiem (choć zapewne wspaniale, sielsko, przeżyłabym tam ofiarowany mi czas), czy może wolałabym zaprzyjaźnić się z elfami z doliny Rivendell… Przyznam otwarcie: świat „Hobbita” nie jest do końca moim światem (i mam wrażenie, że nigdy nie będzie). Nie pokochałam go tak bardzo, jak miałam nadzieję, że to nastąpi. Ale to nie szkodzi. Ważne jest to, że go doceniam i że potrafiła się w nim odnaleźć; Na pewno, pomimo wszystko podziwiam Tolkiena za jego mocną głowę i niebywale wybujałą wyobraźnie.




Pisać każdy może trochę lepiej, trochę gorzej, czyli o złotym środku pomiędzy dialogami, a opisami:       

            Każdy w dzisiejszych czasach potrafi czytać i pisać. Więc teoretycznie każdy mógłby zostać pisarzem, albo przynajmniej napisać z jedną książkę. Tylko, że umiejętność budowania zdań i poprawnego ich formułowania, nie jest taka prosta, jak mogłoby się wydawać. Trzeba mieć ogromny bagaż wiedzy i doświadczenia, aby stworzyć coś, co mogłoby się spodobać innym. Pisanie tego, co ślina na język przyniesie, jest kompletnie bezsensownie i niepotrzebne. Bo jeśli swoją prozą, czy poezją nie mamy nic światu do przekazania, to najlepiej w ogólnie nie piszmy i zajmijmy się czymś innym, czymś bardziej pożytecznym, i wartościowym.
            Niektórzy, niestety tylko wybrani, urodzili się z talentem literackim, który pozwala im na stworzenie zupełnie innego świata. To niebywałe, jak wielką moc mają w sobie słowa, potrafią krzywdzić, ranić, ale również budować i zmieniać na lepsze. Jest mnóstwo książek genialnych, wyjątkowych, które udowodniają, że owszem pisać każdy może, ale raczej gorzej, niż lepiej. Tolkien zalicza się do grona tych szczęśliwych wybrańców. Jego proza jest wyjątkowa, ani za prosta, ani za nudna. Ten jego język, sposób w jaki buduję zdania… ach! Coś cudownego, uwielbiam to. Bardzo trudno, zarówno w życiu, jak i w literaturze, osiągnąć tzw. złoty środek; tchnąć w swoją prozę wszystkiego po trochu – trochę opisów, dialogów, scen rodzajowych, akcji, mądrych, filozoficznych myśli… słowem stworzyć idealną harmonię, w której każdy bez problemu się odnajdzie. Bo nie raz czytając, jakąś książkę, narzekamy na wiele rzeczy – a tu bohaterowie nie tacy, za mało opisów, dialogów, a może brak nam akcji, albo znowu język nie taki, za dużo archaizmów, neologizmów, albo jeszcze większy problem: fabuła, za mało tego, a za dużo tamtego, ech ta schematyczność, a zapowiadało się tak dobrze – itd., itp;
            Tolkien miał niebywały talent, cieszę się, że napisał kilka, naprawdę dobrych książek, które jeszcze długo po jego śmierci mogą wnieść trochę wartościowej rozrywki, do naszego zubożałego świata.


Czy w każdym z nas nie czai się przypadkiem, taki mały, niepozorny Bilbo Baggins?:


            Bilbo Baggins to postać główna i niezwykle ciekawa; Jak to zazwyczaj w takich książkach bywa, pan Baggins zostaje poddany wielu próbom, które zmieniają jego charakter. Z małego niepozornego, szanowanego hobbita, przeradza się co prawda w równe niskiego, ale za dużo bardziej odważnego hobbita, który już nie obawia się tak bardzo przygód. Ta jego przemiana następuje stopniowo – z przygody, na przygodę mały Bilbo zaczyna wierzyć w swojej możliwości. Odkrywa czający się w nim potencjał;
            Bardzo podoba mi się ten motyw Gandalfa, czarodzieja, który niespodziewanie wkracza do życia pana Bagginsa i dostrzega w nim to „coś”, ten hart ducha, może talent… Ile razy my chcemy, aby ktoś nas docenił, wyróżnił, na chwilę wyniósł ponad innych? Wydaje mi się, że nawet często. Szczególnie wtedy, kiedy zrobimy coś, co będziemy uważali za niezwykłe i wyjątkowe. Jak bardzo w takich momentach tęsknimy to tajemniczego czarodzieja, odkrywcy talentów. Może taki jest morał tej historii. Może każdy z nas w pewien sposób jest podobny do Bilba, siedzącego na progu swojego domu i palącego fajkę. Może wystarczy, by niespodziewanie zjawił się u nas pewien nieproszony gość (by, na przykład obwieści, że jesteśmy czarodziejami) i dostrzegł w nas owe „coś”, ukryte głęboko w naszym wnętrzu.  


Nareszcie w domu! Czyli o powrocie do szarej, aczkolwiek naprawdę przyjemnej rzeczywistości:


            I tym sposobem dotarliśmy do końca naszej dzisiejszej opowieści. Teraz możemy znowu poczytać książkę przed kominkiem, zjeść syte, dobre śniadanie oraz przejść się na krótki spacer w naszych rodzinnych stronach pod Pagórkiem. Wróciliśmy z wielkiej przygody, odbiliśmy skarb, zemściliśmy się… obecnie możemy już tylko czekać na kolejne wyprawy, albo… Nie, nie, nie! Żadnych przygód! 



Komentarze