Można być koneserem
sztuki, chodzi po galeriach, wypełnionych po brzegi znakomitymi obrazami… można
się „znać”, wiedzieć wszystko, a i tak pozostać na sztukę obojętny. Bo to
obrazy mówią do ludzi, nie odwrotnie. A czasem nikt nie chcę z nami rozmawiać –
albo to my nie chcemy odzywać się do nikogo; Albo zupełnie przeciwnie, można
być amatorem w tej dziedzinie i posiadać skarb – swój prywatny obraz, który ze
ściany w galerii zechciał do nas przemówić. Wtedy już inne dzieła, nawet z
pozoru lepsze, wydają nam się marną mieszaniną przypadkowych barw. Ale jak go
posiąść? Jak zdobyć ten cenny skarb? Nie da się. Nie można nic zrobić, bo to
on, a nie my musi wykonać ten pierwszy krok; A jak go już znajdziemy, co wtedy?
Czy mamy go ukraść, zabrać, kupić sobie jakąś wdzięczną kopię? Cóż… to już
zależy od Ciebie. Możesz postąpić, jak Theo, albo zachować się bardziej, jak Hobie.
Wyboru musisz dokonać sam. Pamiętaj jedynie, że kłamstwo ma krótkie nogi i
zawsze wychodzi na jaw. A chyba nie chcesz skończyć, jak Theo, prawda? Chyba
wolisz górować na szczycie, niż wpaść do rowu i już w nim pozostać. Co o tym
sądzisz? I ważniejsze, jaka jest Twoja decyzja?
Szczygieł – ptaszek inny, niż wszystkie:
Na podajniku, składającego się z dwóch
równoległych pierścieni (jednego, większego, a drugiego mniejszego), siedzi
szczygieł. Ptak mały, niepozorny i zupełnie nie wyjątkowy. Ma pióra szare z
białymi i brązowymi przebłyskami. Jego skrzydła, czarne, jak dwa węgle,
posiadają złoty znak w kształcie błyskawicy, który mieni się i mieni, za każdym
razem, gdy padają na niego promienie gorącego słońca. Dzióbek, maluteńki,
niczym główka kciuka, osadzony jest w środku, pomiędzy jego dwoma, czarnymi
oczkami. Nieco niżej, na samym dole jego tułowia, znajduje się ogon – długi,
czarny i nieco odstający od reszty jego pulchnego, aczkolwiek drobnego ciałka;
Lecz po spojrzeniu na ciemne, błagające oczy szczygła, nasz wzrok kieruje się
mimochodem na srebrny łańcuch, który zwisa swobodnie przez niemal cały podajnik.
Zaczyna się on na początku drugiego, mniejszego, drewnianego pierścienia;
uwieńczony jest dużym, okrągłym kółkiem, które nawet z daleka wygląda na
niebywale mocne, wręcz nigdy nierozerwalne. Dalej srebrny łańcuch opada małymi
złączonymi pierścieniami, aż nieco pod dolne wykończenie podajnika. Później
biegnie w górę, dalej luźny, choć już nieco bardziej napięty. Ów srebrny
łańcuch kończy się na małej nóżce szczygła; wiąże go i nie pozwala odlecieć na
wolność. Trzyma go tak mocno, że nawet szczygieł – zwykłe, malutkie stworzenie
– rozumie, że wszelkie starania, ciągnięcia, błagania, na nic się zdadzą przy
niewyczerpalnej sile, mocnego srebrnego łańcucha. Tak więc szczygieł siedzi
grzecznie na drugim, mniejszym pierścieniu podajnika. Kieruje na nas, swoje
niewinne czarne oczka, błagając, swym niemym śpiewem o uwolnienie. Lecz z
drugiej strony szczygieł wcale nie ubolewa nad swoim losem. Wie, że nikt nie
jest tak naprawdę wolny. Że każdy z nas nosi swój własny długi, nierozerwalny
łańcuch, z tą różnicą, że u jednych jest on bardziej napięty i ciasny, a u
drugich zwisa swobodnie, tylko czasami, gdy się na chwilę za bardzo od niego
oddalimy, zwraca na nas uwagę swoim mocnym, gwałtownym pociągnięciem; Choć do
nas szczygle, pokonaj swój odwieczny łańcuch, wiążący cię tak niesprawiedliwie.
Zaśpiewaj nam pięknie o wolności, spraw byśmy zapomnieli o wszelkich troskach i
perspektywie nieuchronnej śmierci. Pozwól nam zanurzyć się w twym pięknie.
Rozwesel nas, nadaj koloru ciemnemu dniu i napisz do nas długi list o sensie, i
celu tego wszystkiego.
Mógłbym… gdybym tylko chciał:
Chcieć, to móc, jak głosi słynne
przysłowie. Zazwyczaj to my decydujemy o naszym życiu; wybieramy, zastanawiamy
się, którą drogą powinniśmy podążać. Ale czasami za sterem naszego statku staje
nieznany nam jegomość, który nazywa się „Przypadek” (lub „Przeznaczenie”, jak
kto woli). Wtedy nasze plany, co do celu naszej podróży, mogą gwałtownie ulec
zmianie. Tak samo był w przypadku Theodora Deckera, który prowadził w miarę
spokojne życie na Manhattanie, aż tu nagle… trach! Burzliwe chmury pojawiły się
na horyzoncie i rozpętał się niebywale niszczący sztorm, który podzielił życie
głównego bohatera na „przed” i „po”. Ale jakie „przed”; albo jeszcze ciekawsze
pytanie: co działo się „po”? To już musi nam zaśpiewać nasz kochany szczygieł,
który lepiej, niż ktokolwiek inny poznał naszego „ukochanego” Theodora Deckera.
Theo żyję, jak każdy. No może
prawie, jak każdy. Bo, powiedzmy sobie szczerze, nie każdy może „pochwalić się”
ojcem alkoholikiem, który z niewiadomych przyczyn opuścił swoją „starą” rodzinę
(zabierając ze sobą drogocenne przedmioty i oszczędności), by zacząć wszystko
od nowa gdzieś indziej. Nie mniej jednak Theo był w miarę szczęśliwy mieszkając
sobie spokojnie z matką i zajmując się swoimi codziennymi, trywialnymi
sprawami. Ale ta „sielanka” nie trwała długo, bo zakończył ją gwałtownie
wybuch, który zabrał ze sobą matkę Theo, oraz jego stare beztroskie życie. Owa
katastrofa miała miejsce w galerii sztuki, która w trakcie tego „zamachu”
została bezbożnie okradziona z kilku wspaniały, drogocennych dzieł. „Szczygieł”
obraz Carela Fabritiusa
jest jednym z zaginionych; A ukradł go nie kto inny, jak nasz „ukochany”
Theodore Decker, który ratując się z wybuchu, postanowił również uratować (i
później zatrzymać) sławne dzieło z 1654 roku. I tak oto rozpoczyna się długa
podróż, w której chłopak będzie musiał zmierzyć się z: upałem i rozpustą
panującą w Las Vegas; labiryntem drogocennych, zakurzonych antyków; ciemnym,
tajemniczym, nieobliczalnym Amsterdamem; oraz ze swoim życiem i samym sobą. Tak
prezentuje się „Szczygieł” – trzecia, nagrodzona Pulitzerem powieść Donny Tartt
– autorki tajemniczej, inteligentnej i nieobliczalnej, która już od lat zadziwia
ludzi z całego świata swoimi pomysłami, stylem, oraz niebywałym wyczuciem
językowy.
Ach Donno Tartt, czy naprawdę
musiałaś znowu jakąś Twoją książką trafić prosto do mojego serca? Czy „Tajemna
historia” Ci nie wystarczała? Śmieję się w duchu, bo czytałam już w swoim życiu
naprawdę wiele różnych powieści tych samych autorów i zazwyczaj są one wzglądem
siebie nie równe. Oczywiście nie istnieją dwie identyczne książki; nawet nie
mam tutaj na myśli danego poziomu lektury, który przecież w różnych
powieściach, jest różnych. Chodzi mi tutaj o swego rodzaju więź, coś co sprawia,
że zakochujemy się w czymś bez pamięci. „Tajemna historia” zauroczyła mnie i
oczarowała (więcej o niej możecie przeczytać na moim starym blogu – tutaj), a
„Szczygieł” zrobił to ponownie, tylko że w nieco inny sposób. W zasadzie nie
chce porównywać tych książek, bo są one zupełnie różne, więc to zestawienie nie
wpłynęłoby dobrze ani na jedną, ani drugą powieść. Związku z tym opowiem może o
samym „Szczygle” i sami oceńcie (po przeczytaniu recenzji „Tajemnej historii”),
która książka podobała mi się bardziej.
Zacznijmy może od samej fabuły. Jak
można sądzić, po ponad ośmiuset stronnicowej powieści – dzieje się wiele;
Przeczytanie tej książki to długa, miejscami ciężka droga, która zazwyczaj
biegnie pod górkę. Mi osobiście było trudno przebrnąć przez pewne obszerne
fragmenty, które dotyczyły tematów, za którymi, zarówno w literaturze, jak i w
życiu, nie przepadam. „Szczygieł” mówi w głównej mierze o staczaniu się,
odnajdywaniu siebie na nowo i szukaniu sensu w tym wszystkim, co nas otacza.
Niby tematy to wdzięczne i potrzebne, ale jednocześnie niezwykle
przygnębiające; zadające nam jedno z podstawowych pytań: Czy naprawdę warto
żyć, skoro i tak wszyscy, wcześniej, czy później umrzemy? Właśnie, czy warto…
Powiem tak: jestem ogromną zwolenniczką intensywnego życia, nie marnowania ani
chwili cennego czasu, który został nam dany. Więc takie lenistwo i rozpustę,
którą zafundował sobie główny bohater po śmierci matki, jest dla mnie lekko
niezrozumiałe. Ale też smutne. Bo ilu na świecie jest takich samych ludzi, jak
Theo, którzy po doświadczeniu czegoś strasznego, postanowili powiedzieć „do
widzenia” swojemu dawnemu, przykładnemu, moralnemu życiu? Jestem pewna, że dużo
jest takich osób - o wiele za dużo. Lecz po przeczytaniu „Szczygła” do końca
doskonale rozumiem, co Donna Tartt chciała mi tym razem przekazać. Gwarantuję,
że to ważna prawda, na którą warto czekać, choćbyśmy mieli zwątpić w nią
podczas tej trudnej drogi; Moim zdaniem najlepsze w książce było jej ostatnie
strony (ściślej ostatnie dwadzieścia stron), ale początek i tzw. wspinanie się
na szczyt, również był jak najbardziej w porządku. Jedynie środek lektury
wzbudził moją niepewność; czasami ogarniały mnie tak nieprzyjemne uczucia, że wprost
nie byłam pewna, czy dam radę przeczytać tę powieść do końca – no ale koniec,
końców, jakoś mi się udało przez to przebrnąć; im dalej oddalaliśmy się od Las
Vegas, tym było lepiej; Ogólnie fabuła spójna, cudowna i wspaniała, tylko nie
jestem pewna, czy dałabym radę jeszcze raz przez nią przebrnąć.
Jak łatwo i „bezboleśnie” można się stoczyć?:
Jak to zawsze bywa w życiu, wspiąć
się na wysoką górę jest trudniej, niż z niej zejść (choć niektórzy twierdzą
odwrotnie). Więc nie zdziwiłam się tak bardzo, kiedy Theo schodził coraz
szybciej, w dół i w dół, aż dotarł do dna, w którym stał się bez prawnym
alkoholikiem, i ćpunem. A był z niego taki grzeczny chłopiec, powiedziałaby
zapewne jakaś miła babcia Theo, gdy on taką posiadał. Tak to nie było prawie
nikogo, kto mógłbym go żałować, ani tym bardziej kogoś, kto by się o niego martwił
(nie wliczając w to Hobiego, który z resztą ze swoje antykwariatu w Nowym
Jorku, nie mógł za wiele zdziałać). Takie niezbyt miłe warunki towarzyskie
przysparzają sposobności do zawieranie nowych znajomości. A gdy grunt niepewny,
to łatwo wpaść w bagno, czy zboczyć ze ścieżki. Tak więc Theo samotny,
pozbawiony przyjaciół w Las Vegas, zaprzyjaźnił się pierwszą lepszą osobą,
która stanęła na jego drodze – mianowicie z Borisem, kolegom z ławki. Boris to
chłopak z dużym bagażem doświadczeń życiowych – przeżył on tak wiele, że można
by było napisać prequel do „Szczygła”, opowiadający tylko i włącznie o
zwariowanym życiu Boria; Nowy kolega wywiera na Theo ogromny wpływ. Zmienia go
z miarę ułożonego, dobrego chłopca, w młodzieńca szalonego, nieco głupiego,
który swój wolny czas pożytkuję zazwyczaj na piciu, ćpaniu, oglądaniu filmów i
słuchaniu głośnej muzyki. Normalnie żyć nie umierać, powiedziałaby niejedna
osoba zainteresowana takim, a nie innym stylem życia. Dla mnie to marnotrawstwo
ofiarowanego nam przez Boga czasu. Bo czy każdy z nas przyszedł na świat, nie
po, by na okrągło oddawać się hucznym zabawą i przyjemnością, ale po to, by
pracować, rozwijać się, i żyć nie tylko na własny rachunek? Cóż, niestety nie
każdy rozumie główny cel naszej egzystencji, wiele osób wciąż szuka, błądzi, starając
się znaleźć sens; jakieś wytłumaczenie, coś, co zaspokoiłoby ich ciekawość;
odpowiedziałoby na pytanie: po co? i dlaczego?
Przez pewną cześć czytania „Szczygła”,
czułam się, jakbym cofnęła się do przeszłości, a konkretniej do drugiej klasy
gimnazjum, kiedy to na lekcji języka polskiego omawialiśmy „Buszującego w zbożu”
J.D. Salingera. Doskonale pamiętam ten moment, ponieważ była to najbardziej kontrowersyjna
lektura szkolna, jaką do tej pory przeczytałam. Co więcej byłam jedną z
nielicznych osób, której ta książka się nie podobała. Ba! Stwierdzenie „nie podobała”
nie jest do końca adekwatne. Powinnam bardziej powiedzieć, że nienawidziłam tej
powieści – głównego bohatera, fabuły, oraz stylu pisania J.D. Salingera (ach te
okropne wulgaryzmy!). Czytanie tego było dla mnie męką straszliwą; Byłam bardzo
rozczarowana, kiedy Theo okazał się podobny do Holdena, a nawet od niego
gorszy. Owszem, teraz już bardziej rozumiem te tematy „staczania się”, ale o
ile wiem dlaczego ludzie to robią, to tyle nie rozumiem jak mogą tak
marnować sobie życie? Halo! Jak tak można?!
Powiem otwarcie: nienawidzę
wulgaryzmów, przede wszystkim w życiu, ale również i w literaturze. Jeszcze
rozumiem literatura – wulgaryzm – środek stylistyczny – sposób wyrażenia
negatywnych emocji bohatera – pokazania jak nie należy robić… i tak
dalej. Ale na co dzień w „realnym” życiu? Cóż dla mnie to jest nie do
zniesienia… Lecz my mówimy tutaj o książce, a nie o moralności (choć pośrednio
tak, skoro ta powieść o tym traktuję, to grzechem by było również o tym nie wspomnieć).
Kocham literaturę piękną, po prostu ją uwielbiam – szczególnie za przekazywane
wartości i mądrości, oraz za cudowny język, który zazwyczaj można spotkać w
tego typu dziełach. Owszem Donna Tartt piszę jak anioł, ale nawet wulgaryzm
wychodzący spod jej pióra, nadal pozostaje wulgaryzmem – słowem mocnym,
okropnym, zbezczeszczającym piękny język polski (lub również każdy inny). I jak
na ironię Donna w tym wszystkim zdecydowała się na znieważającą reminiscencję do
Harry’ego Pottera. Ja uwielbiam serie książek i filmów o młodym czarodzieju.
Harry, Ron i Hermiona to całe moje dzieciństwo; a tu w „Szczygle” proszę, proszę
Theo został ochrzczony „Potterem” – no dzięki Boris, bardzo miłą ksywkę
wymyśliłeś dla swojego kolegi… O ironią! Jak śmiałam i ubolewałam jednocześnie
nad tym faktem. Bo nie raz w jednym zdaniu spotkały (a w zasadzie zderzyły) się
dwa różne światy – wulgaryzm i moje dzieciństwo. Cóż to była za igraszka losu;
po prostu dostałam piękne ciasto, które jednak po przekrojeniu okazało się
zakalcem. Ale porzućmy może ten temat, ponieważ ta okropna środkowa część
książki w końcu się skończyła.
Dlaczego / po co wciąż mamy żyć?: (uwaga, uwaga w tej części
recenzji znajdują się nie lada spojlery)
I tu dochodzimy do kwintesencji tej
książki. Jeżeli czegoś szukamy, to czasami uda nam się to odnaleźć. Theodorowi
się udało – przynajmniej częściowo. Bo Theo znalazł swój klucz do w miarę szczęśliwego,
spokojnego życia; wyjaśnił sobie wiele spraw, uporał się choć trochę ze swoimi wewnętrznymi
demonami i zaczął wszystko od nowa – bez „Szczygła” Carela Fabritiusa, narkotyków, alkoholu, oraz
przygnębiającej postawy bezsensowności życia;
Warto też zastanowić się na pięknem.
Nad tym, co sprawia, że życie staje się głębsze, jakby bardziej potrzebne. I
choć czasami za pomocą tego przymiotnika opisujemy rzeczy (a nie na przykład
ludzi, zniewalające krajobrazy, czy cudowne wydarzenia), to i tak to słowo ma
ogromne znaczenie. W końcu piękno dodaje uśmiechu, wprowadza nas w zachwyt,
sprawia, że po prostu chce się dalej żyć. Bo och, jakie to piękne! – mówimy nie
raz opisując coś wyjątkowego. To coś nas fascynuję, inspiruję, dodaję sił i tak
pod naporem tego, aż chcę się chętniej rano wstać z łóżka.
Ale jak to jest, że jedni są bardziej
wrażliwi na piękno, a inni mniej. Czy to ja decyduję co mnie zachwyca? Czy naprawdę
ja mam wpływ na to co mi się podoba, a co nie? Tak i nie. Tak, ponieważ możemy
wybierać drogi, którymi chcemy w życiu podążać. Na przykład jadąc do Norwegii
będziemy mogli zachwycić się tym kraj, którego nie skosztowalibyśmy wcale,
gdybyśmy do niego nie pojechali; Lecz w zasadzie nie mamy wpływu na to co nam
się podoba. W końcu to nie my decydujemy, jacy jesteśmy. Owszem ciągle
wybieramy – bo życie to sztuka wyboru, jak powiedział kiedyś ktoś bardzo mądry –
ale to wybory nie wypływają na to jacy jesteśmy – one tylko pokazują nam kim
możemy się stać. Bo czy potrafimy
racjonalnie wytłumaczyć, dlaczego lody waniliowe smakują nam bardziej od
czekoladowych (albo odwrotnie)? Nie. A czy wybieramy swoją rodzinę, środowisko,
w którym dorastamy? Nie. A więc kim my właściwie jesteśmy? Zlepkiem genów?
Długim, skomplikowanym łańcuchem DNA? Jesteśmy, jacy jesteśmy, ale kim
będziemy, jakich dokonamy w przyszłości wyborów, aby na nowo ukształtować nasz
zmieniający się charakter… to zależy już tylko i włącznie od nas. I w tym
naszym jestestwie żadna rodzina, geny, DNA… nie mają nic do powiedzenia; A czy
warto i dlaczego? To już musicie odkryć sami. Ja mogę tylko życzyć Wam (ale
również sobie), w tej długiej drodze powodzenia. A więc bezpiecznej podróży i
abyście kiedyś doszli tam, dokąd zmierzacie.
Podsumowując (jakże długa to jest
recenzja; tak długa, że aż nie zdążyłam jej w całości wczoraj napisać): powieść
„Szczygieł” autorstwa Donny Tartt, to genialna książka o życiu, pięknie i
mierzeniu się z samym sobą. Serdecznie polecam ją wszystkim – bez wyjątku.
PS: Musicie koniecznie przeczytać tę książkę do czasu
premiery jej ekranizacji. Zwiastun filmu znajdziecie tutaj.
Komentarze
Prześlij komentarz