Patrząc na drogę słońca po niebie:
Na niebie piętrzą się chmury. Tworzą białą barierę oddzielającą nas od pięknego błękitu bezchmurnego dnia. Bariera jest puszysta, o delikatnej, choć gęstej konsystencji, dokładnie taka sama jak mgła – tylko nie wieje się wokół nas, nie ogranicza widoczność, tylko wisi nad nami, jakby czekając na odpowiedni moment, by nagle spaść z wielkim trzaskiem i tupetem w postaci nagłego, ulewnego deszczu. Wydaje się, jakby w ogólnie nie było słońca, jakby nie było go wcale, jakby zniknęło, czy też zapomniało wzejść i rozpocząć kolejny dzień. Świat bez słońca jest ponury. Wszystkie kolory są jakoś wyblakłe z energii i blasku. Ta ponurość przytłacza, jakby wypompowuję z nas krew, życie i musza do egoistycznego lenistwa, które ostatecznie jest jeszcze gorsze, niż niebo bez słońca;
Wiatr poruszył gwałtowniej chmurami. Teraz zaczęły szybciej płynąć po niebie, tak że pojawiły się pierwsze przebłyski błękitu. Można było już od różnić jedną chmurę od drugiej. Wszystko powoli nabierało swojego indywidualnego kształtu – walka o oryginalność i wyjątkowość została wygrana, a ciężki bój ze zwolennikami jednolitej masy, zakończony. Pierwsze promienie słońca wbiły się w białą puszystą, tafle i delikatnie spłynęły na ziemie, tak jak zawsze w nocy wędruje srebrzysta tafla blasku, przesyłana dla nas od księżyca, dla wszystkich tych, którzy zmagają się z bezsennością. Chmura z mdło białej, pod wpływem jasnego światła największej gwiazdy, zamieniła się w przyjazną dla oka śnieżnobiałą watę, która delikatnie, wiedziona lekkim wietrzykiem sunęła po niebie, w tylko sobie znanym celu i kierunku. Już można było rozpoznać jej zmieniający się z minuty na minutę kształt. Raz chmura była wielkim kotem z ogonem długim, wijącym się, jakby był to wąż a nie ogon. Po chwili jednak to dziwne zwierze przeobraziło się w cienką pajęczynę z masywnym pająkiem o sześciu nogach pośrodku. A po raz trzeci, już gdzieś na granicy horyzontu, owa chmura stała się nie kim innym, jak człowiekiem. Może mną, a może Tobą, trudno powiedzieć, zbyt duża odległość utrudnia poprawną identyfikację.
Na reszcie świat odzyskał właściwą sobie paletę barw o niekończącej się liczbie kolorów. Słońce stało się kluczowym malarzem, mistrzem, który zmienił coś, co wydawałoby się niemożliwe, do zmienienia… Z błękitnym niebem i ciepłymi promieniami, aż chce się żyć. Teraz wszystko wydaje się możliwe – nawet to, że o własnych siłach wzbiję się w powietrze i dotknę śnieżnobiałych chmur, które obecnie swoim wyglądem przypominają mi nawijaną na drewniany patyczek masę cukrową. Chciałabym zanurzyć w nich swoje dwa palce i sprawdzić, czy rzeczywiście są tak samo słodkie i ciągnące się, jak wata. Bo jak smakują chmury? Bo jak smakuje niebo, te które nam na ziemi wydaje się takie odległe i nieosiągalne…? Ze słońcem wszystko jest możliwe. To dzięki niemu wypompowana krew zostaje wstrzyknięta na miejsce, tak że od razu czuję się silniejsza i pełniejsza życiodajnej energii. Czuję, że dopóki słońce świeci, a niebo pozostaje błękitne z puszystymi chmurami o smaku ciągnącej się waty cukrowej, mogę wszystko. Nawet wzbić się w podniebne przestworza (choć nie mam skrzydeł) i poobserwować świat z innej perspektywy – z góry, na chwilę stając się wolnym ptakiem, bez żadnych zobowiązań.
Muskając dłonią ciemnozielony grzbiet:
Na mojej półce na książki stoi powieść o ciemnozielonym grzbiecie i okładce. Starannie przyozdobiona kwiecistymi symbolami już swoim stylizowanym na dawne czasy wyglądem odróżnia się od pozostałych. Ta książka to „Fale”, które unoszą się i opadają. Pojawiają się gdzieś na horyzoncie, nabierają prędkości, w końcu przy brzegu załamują się, przybierając kształt zwiniętego rulonu, aż z dudniących w uszach trzaskiem opadają na drobny piasek, rozgrzany do czerwoności. Fale ostudzają ten żar, rozprzestrzeniając się na kilka metrów i pokrywając się białą, morską pianą, która nagle pojawiła się przy zawijaniu się i rozpłaszczaniu się fali. Tak oto woda na chwilę zamienia się w spokojną toń, która miarowo płynie sobie wzdłuż plaży. Zamienia się w taka oazę tylko na chwilę, gdyż już po kilku sekundach zaczna się cofać. Najpierw powoli, później co raz szybciej, aż w końcu wpada z powrotem do morza. Wrócić tam, skąd przyszła. W morzu ponownie zaczna formułować się w falę. Czy w większą, potężniejszą od poprzedniej? To zależy od prędkości wiatru i intensywności przepływania statków, czy żaglówek – słowem, to zależy od szczęścia; Każdy człowiek jest właśnie taką jedna falą, która formułuję się, płynie, aż w końcu opada i cofa się tam, skąd przyszła. Albo można również powiedzieć, że życie każdego z nas przypomina raz to wzburzone, a raz spokojne morze. Tym razem wiele fal uderza o brzeg. Przypływa i odpływa, tak jak przemija czas. Bo fale również przemijają, kończą jedną chwilę, rozpoczynają następną. Temu upływowi, jakoby na pocieszenie akompaniuje jednolity szum – czasem on dodaję otuchy (bo jednak, dzięki niemu nigdy nie można czuć się samotnym), ale czasem również sprawia, że wpadamy szał, że rwiemy sobie włosy z głowy i wbijamy paznokcie do wewnętrznej strony dłoni, bo tak tęsknimy za ciszą.
Na brzegu morza siedzi szóstka przyjaciół (nasi główni bohaterowie): Bernard, Neville, Luis, Jinny, Susan i Rhoda. Obserwują oni uważnie zwijające się w rulon fale, niebo, oraz drobny piasek, który raz po raz przesypują między swoimi palcami. Są niezwykle wrażliwi, potrafią dostrzec i zachwycić się każdą najmniejszą mrówką, czy pękiem kwiatu, który tylko znajdzie się na linii ich wzroku. Ta ich wrażliwość jest czymś absolutnie ponadprzeciętnym, czymś co i w nas (czytelnikach) budzi zachwyt i chęć bycia takimi samymi odkrywcami otaczającej nas rzeczywistości. Cały ten misternie zbudowany obraz zawdzięczamy słowom, kwiecistemu, kunsztownemu językowi Bernarda, Nevilla, Louisa, Jinny, Susan i Rhody. Gdyby nie ich piękna retoryka, opisywany przez nich świat nie budził by w nas takiego zachwytu. A tak możemy podziwiać wspaniałe zdania, które miarowo wznoszą się i opadają, jak fale. Są pełne emocji, na wskroś przepełnione liryzmem i jakąś impresywną nutką, która staje się tą niezwykle smaczną wisienką na torcie.
Przyjaciele siedząc nad brzegiem morza (i nie tylko) snują od wschodu do zachodu słońca, pasjonującą opowieść o swoim życiu. Są to historie o sielskich latach dzieciństwa, szkolnej młodości, młodzieńczej dorosłości, a następnie o prawdziwym obliczu wieku średniego i o starości – tego ostatniego etapu, kiedy fala płynie spokojnie wzdłuż plaży, na chwilę przed gwałtownym cofnięciu się z powrotem do morza. Ta książka też jest taką falą, która przemija, bo po przeczytaniu jest ponownie odłożona na swoje miejsce na półce. To prawda, że w każdej chwili można jeszcze do niej wrócić. Otworzyć ponownie na przypadkowej stronnicy i powrócić do przepełnionego liryzmem świata Bernarda, Nevilla, Louisa, Jinny, Susan i Rhody. Oczywiście, że tak można. Ale prawda jest taka, że n a p r a w d ę każdą książkę można przeczytać tylko raz – ponowna lektura to już zaledwie wspominanie tego, co było kiedyś, jakby impresywne otworzenie albumu i przez to odnowienie „znajomości” z dawno porzuconymi przyjaciółmi, którzy tak niewinnie i niezobowiązująco śmieją się do nas z czarnobiałych fotografii. Taka jest właśnie ponowna lektura książek, jak widać już nie do końca prawdziwa…
Choć jest ich sześciu, to każdy z nich jest inny. Choć wszyscy są wrażliwymi obserwatorami, to jednak można być wrażliwym na wiele sposobów. Świat tylko z pozoru wydaje się taki sam wszystkim ludziom – tak naprawdę, każdy człowiek patrzy na otaczającą go rzeczywistość swoimi oczami, swoim doświadczeniem i ze swojej perspektywy. Dlatego trudno mówić o tłumie (społeczeństwie), jako o jednolitej masie, działającej zależnie od siebie, zupełnie jak jeden organizm. Idee pozytywizmu, pomimo ich dobrego wydźwięku, nieco pominęły wyjątkowość ludzi i indywidualność każdego przypadku, przez co zakończyły się fiaskiem. Bo my nie tworzymy jednego organizmu – jesteśmy tylko niezależnymi cząstkami, które aby osiągnąć coś większego muszą zacząć funkcjonować w symbiozie, na warunkach wzajemnych korzyści zarówno dla jednej, jak i drugiej strony. My nie jesteśmy i nigdy nie będziemy jednością, my t y l k o współpracujemy ze sobą, a zazwyczaj tylko wtedy, kiedy ta współpraca będzie przede wszystkim korzystna dla nas – taki właśnie tworzymy świat egoistów.
Bernard – „Zawsze pozostaje we mnie coś, co szybuję swobodnie”:
Bernard. Najbardziej charyzmatyczna, pełna energii i namiętności postać powieści. „Lecz „obok kobiecej wrażliwości (cytuję tu mojego biografa) Bernarda cechowała logiczna trzeźwość mężczyzny””[1] – tak napisał sam o sobie bohater, próbując odpowiedzieć sobie na pytanie „kim jestem?”; Bernardzie jest coś, co przyciąga. On ma w sobie jakiś niezdefiniowany magnetyzm, który mówi nieznoszącym sprzeciwu głosem „przyjdź, przyjdź”. Ludzie go kochają za jego nietuzinkową osobowość, a także za przejmujące historie, które opowiada. Tak to właśnie te historie najwięcej o nim mówią – to właśnie one nadają mu największej barwy oryginalności. Niewykluczone, że „Fale” są po prostu jedną z opowiastek Bernarda, którą wymyślił nagle, siedząc samotnie na brzegu morza, zainspirowany miarowością i przemijalnością fal rozbijających się z trzaskiem na piasku; pierwsze i ostatnie słowa w książce mówi on. On też, jakoby podsumowuję całą historię, lekko ją streszczając, przypominając najważniejsze wydarzenia i dopisując odpowiednie zakończenie, które kończy się… rozbiciem fal o brzeg…
Bernard pragnie napisać idealną powieść, w której zawarłby wszystko. Dlatego ciągle szuka do niej odpowiednich fraz, skrupulatnie zapisuje je w kolejności alfabetycznej w swoim notatniku. Jego myśli krążą, przeskakują z jednego przedmiotu (osoby) na drugi, budując kolejne zdania i opisy w poszukiwaniu… właśnie, czego, sensu? Najpewniej poszukuję tych fragmentów rzeczywistości, które jakoby określają nasze istnienie; Ma w sobie wiele wrażliwości i niewypowiedzianych historii, które z łatwością formułuję zainspirowany, w zasadzie czymkolwiek. Twierdzi, że wśród całej jego jaźni „zawsze pozostaje [...] coś, co szybuje swobodnie”.
I podążając nurtem tego aforyzmu możemy rozważyć na ile to my jesteśmy naszymi myślami, a na ile to one rządzą nami. Bo czy wszystko, co przemyka przez nasz umysł jest zawsze zgodne z naszą wolą? Czy czasem, niby przypadkiem, w naszej głowie nie pojawiają się myśli, obrazy, których za wszelką cenę pragniemy się pozbyć? „Fale” są właśnie zbiorem wszelkiego rodzaju przemyśleń, szybkich, refleksji, obserwacji, które w dwóch słowach można byłoby określić, jako strumień świadomości – w tym wypadku myśli bohaterów są w pewnym stopniu przez nich kontrolowane, gdyż rodzą się w wyniku toku rozumowania, za którym bohater podąża;
„Kiedyś byłeś młodzieńcem Tołstoja, teraz jesteś młodzieńcem Byrona, być może będziesz młodzieńcem Mereditha.”, tak podsumował etapy dojrzewania Bernarda Nevill. I rzeczywiście coś jest w tych słowach. Bernard, jako pełen namiętności student jest podobny do bohatera bajronicznego, wykreowanego przez angielskiego poetę epoki romantyzmu. Wobec tego, co to znaczy, iż Bernard był kiedyś młodzieńcem Tołstoja? O tuż ten rosyjski powieściopisarz swoje książki pisał w duchu wiernego realizmu, to znaczy, iż rzeczywistość przedstawiona w jego powieściach jest wprost bliźniaczo podobna do tej współczesnej Tołstojowi, bądź też jest to rzeczywistość kreowana na dawnych epokach, oczywiście z zachowaniem wszystkich wiarygodnych szczegółów. A więc możliwe, że za młodu Bernard miał zamiłowanie do realistycznego postrzegania rzeczywistości, bez takiego odrealnienia – ani zbytniego optymizmu, ani pesymizmu. Skoro taka właśnie była jego młodość, według postronnego obserwatora Nevilla… Związku z tym jego przyszłość kształtuje się, jako zwolennika Mereditha. George Meredith to angielski poeta i prozaik, zwolennik filozofii pozytywizmu oraz racjonalistycznej akceptacji świata. I może właśnie to racjonalne (czyli zgodne z rozumem) pogodzenie się ze wszystkim, było w tamtym momencie pewną możliwą drogą, którą Bernard mógł podążyć. Jednakże myślę (biorąc pod uwagę ostatnie strony powieści), że jednak wybrał zgoła inną ścieżkę swojego życia. A jest to ścieżka, której daleko do jakiegokolwiek pogodzenia się, a zdecydowanie bliżej do walki – do boju o nieśmiertelność. Gdyż Bernard pomimo upływu kilkudziesięciu lat wcale nie chcę się pogodzić ze zbliżającą się wielkimi krokami śmiercią. Bo to, że jest stary i że wędruje na tym świecie już tak długo, nawet w małym stopniu nie sprawiło, że Bernard stracił część swojej wewnętrznej wrażliwość – cząstkę swojego dawnego „ja”, która każde mu walczyć o każdą piękną chwilę w przyszłości.
Ale wróćmy jeszcze do dzieciństwa i młodości naszego głównego bohatera (Bernard spośród szóstki przyjaciół wysuwa się na pierwszy plan, dominując tym samym nad narracją i zdaniem pozostałych postaci). Na początku historii Bernard jest kimś w rodzaju pocieszyciela i żądnego przygód młodzieńca. Pociesza Susan, kiedy płacze pod drzewem gniotąc w kulkę chusteczkę ze swoim zawiniętym cierpieniem. Wówczas wydaje się takim powiernikiem sekretów, oraz kimś bardzo istotnym, kto potrafi odciągnąć smutną dziewczynę od jej problemów i wkraść się z nią do Elvedon, chociaż tą krótką wizytą mógł przypłacić życiem; Później Bernard stopniowo dorasta i na kolejnych etapie swojego życia musi zmierzyć się ze specyficznym szkolnym środowiskiem. Wtedy właśnie tak naprawdę ujawnia się jego talent do opowiadania i tworzenia historii. Jakoś tak swobodnie, z dużą gracją, zwięzłością słowa, potrafi budować zdanie po zdaniu, które wzbudzają zainteresowanie u jego odbiorców. Jak Bernard to robi? Trudno powiedzieć, bowiem te opowieści wychodzą wprost z niego, z jego duszy, istoty. Rodzą się tak po prostu mimochodem, jakby zupełnie przypadkiem, czy też bez jakiegokolwiek wysiłku. To może poniekąd owoc jego zapisywanych skrupulatnie fraz, może to one dały początek jego kwiecistemu słownictwu i niezwykłej wrażliwości.
Bernard poznaję specyfikę innego miejsca, środowiska młodzieży w jego wieku. Na razie spokojnie obserwuje wszystko, co dzieje się wokół, czasem tylko wysnuje jakiś wniosek, refleksję, czy też opowie kolejną wymyśloną historię ku zadowoleniu swoich słuchaczy. Chłopak zaczyna żyć w nieco innym świecie, poznaje innych od niego (i jego przyjaciół) ludzi, takie szkolne gwiazdy, jak chociażby wielka legenda Percival – chłopak tak wspaniały i doskonały, niemal jak Bóg (w przyszłości zostanie przyjacielem Bernarda, Nevilla, Louisa, Susan, Jinny i Rhody, ale każda nowa relacji postępuje stopniowo, najpierw rodzi się, kiełkuje, a dopiero później przynosi określone owoce); W college’u Bernard zaczyna żyć tak naprawdę. To właśnie tu wykształciła się jego prawdziwa osobowość oraz pasją do wynajdywania idealnych fraz na opisanie określonego zjawiska. Sam piszę o tym tak: „Wszystko splata się co raz gęściej tu, w college’u, gdzie intensywność i presja życia są tak wielkie, gdzie podniecenie samym faktem istnienia staje się z każdym dniem coraz bardziej natarczywe.”
Chłopak, a właściwie już młody mężczyzna zadaje sobie podstawowe egzystencjonalne pytania: „Czym jestem?, pytam. Tym? Nie, jestem tamtym”. Bernard szuka siebie. Czasem robi to nieporadnie, wówczas sam siebie zapuszcza w kozi róg, ale czasem wydaje się, że znalazł jakąś satysfakcjonującą dla siebie odpowiedź, która choć na chwilę przyniosła spokój jego gonitwie myśli. Myśl, że ktoś jest w stanie go zrozumieć (ktoś, nawet chociaż on sam) jest bardzo pocieszająca, gdyż zazwyczaj ludzkie niezrozumienie, czyli brak pewnego pogodzenia się z własnym jestestwem kończy rzuceniem się do rozszalałego morza – jednym skokiem do jeszcze nabierającej prędkości fali; końcem Rhody… „Lecz ty rozumiesz, ty moja jaźń, która zawsze zjawiasz się na wezwanie (dręczącym przeżyciem byłoby wołać bez skutku, uczyniłoby to pustkę w środku nocy i tłumaczy wyraz starców w klubach – oni już zaniechali wzywania jaźni, która się nie zjawia), ty rozumiesz, że to, co mówiłem dziś wieczorem, określa mnie tylko powierzchownie. Pod spodem i w chwili, gdy jestem najbardziej zróżnicowany, jestem również scalony.”;
Właśnie w college’u Bernard kreśli z rozmachem pewną interesującą, jakże prawdziwą anegdotę. O tuż ile może być niezwykłości w pisaniu listu? Ileż emocji, uczuć prawdziwych, czy też wykreowanych można zawrzeć w pozornie zwykłym liście do ważnej dla nas osoby? Jak widać epistolografia to zaiste sztuka, która wymaga stałego uprawiania i doskonalenia. Bo w tej prostej czynności Bernard ukrył całą gamę przeżyć, takich niezwykłych, aczkolwiek przepełnionych realizmem. Przyznam, że to jeden z moich ulubionych fragmentów książki – czyta się go błyskawicznie, z ogromnym zaciekawieniem, a po przeczytaniu odkłada się powieść z pewnym charakterystycznym wyrazem zadumy na twarzy, którą czasem wywołują ambitne, nietuzinkowe lektury; Ostatecznie Bernard nie skończył swojego listu, gdyż wydał mu się niedostatecznie dobry, doskonały, oryginalny, swobodny, spontaniczny, prawdziwy – słowem ta karta papieru zapisana po brzegi atramentem z kilkoma kleksami, zupełnie nie byłą tą kartką papieru z jego wyobraźni, kiedy to dopiero zasiadał do stworzenia listu i zastanawiał się jaki ostatecznie nadać mu kształt. To prawda, że czasami chcemy uchodzić za kogoś, kim nie jesteśmy (a kim jesteśmy?), ale za wszelką cenę staramy się przelać pewną charakterystyczną dla nas charyzmę i chcemy to tak wykreować, aby nasza kreacja czegokolwiek (czyli nasz zamiar) nie był w ogóle widoczny, bo przecież pragniemy być jak najbardziej swobodni i spontaniczni; Tak to jest z nami, ludźmi, tyle czujemy, kochamy, przeżywamy, cierpimy, nienawidzimy… Jakbyśmy nie mogli być prostszą konstrukcją, która raz powiedziawszy „tak” lub „nie”, trzyma się swojego zdania do końca życia. Ale może taki właśnie jest urok naszej krótkie, intensywnej egzystencji?
Bernard był nietypową falą na morzu. Wnosił się, kiedy ogarniała go wena - takie artystyczne uniesienie, w którym woda wznosi się na kilka metrów do góry w poszukiwaniu szczytu. Nigdy go nie osiąga, ale wspomnienia po wielkich ekstazach zostają na długo w pamięci. Gdzieś tam zostają zakopane przez smutniejsze, zwyczajniejsze historię, lecz nadal przez swoją nietuzinkowość są widoczne. Właśnie młodość była dla Bernarda takim wyjątkowym wspomnieniem; zawsze wracał do swoich młodzieńczych lat z pewną nostalgią i czającym się gdzieś w kącikach ust uśmieszkiem zadowolenia. Wspominał, jak to wspaniale było mu z Percivalem, ze sprawnym ciałem i duszą, kiedy to cały świat zdawał się aż po brzegi wypełniony możliwościami – a Bernard nie spętany żadnymi węzłami zobowiązań. Wtedy mógł do woli rozmyślać o wszystkim, snuć nierealne marzenia o swojej przyszłej wielkości, biografii (która nigdy nie została napisana), sławie…
Przełomowym momentem w życiu Bernarda była śmierć Percivala – to pierwsze tragiczne wydarzenie, spowodowało w nim pewne zgorzknienie, żal że wtedy nie pojechał ze swoim przyjacielem do Hampton Court, bo przecież gdyby pojechał wszystko mogłoby potoczyć się inaczej. A tak później Percival wyjechał do Indii, spadł z konia i umarł. Tak po prostu w Indiach spadł i umarł, daleko od Bernarda, Nevilla, Louisa, (swojej miłości) Susan, Jinny i Rhody. To prawda o naszym życiu – w końcu spadamy (czasem po mimo tego że jesteśmy jeszcze młodzi – za młodzi), fala cofa się z powrotem do morza i… puff nie ma fali, nie ma nas, pozostaje tylko coraz bledsze wspomnienia, a potem już nic. Ale to nieszczęście (śmierć Percivala) splotło się z wielkim szczęściem (wówczas Bernard został ojcem). To cała synteza naszego życia: uśmiech przez łzy. Na ustach śmiech zamiera, z gardła wydobywa się radosny rechot, a z oczu płyną zły. Tak, bo podczas gdy nasze usta mówią „ależ to piękne jest to nasze życie”, nasze oczy płaczą i za nic nie chcą już więcej tego świata oglądać. A więc nasze życie to płacz z uśmiechem na twarzy; dobre chwile splatają i wiążą się nierozerwalnie z tymi złymi, tak że w końcu płyniemy ciągle i w górę i w dół. Jak na łódce kołyszemy się spadając i wznosząc się. Bo po kotlinie następuje góra, a jeszcze po niej dolina, a później znów górska przepaść, jakby bez dna. I tak ciągle trwamy w tym ciągu, nie mogąc się zdecydować nad ostatecznym „tak”, lub „nie” – nie mogąc wybrać, czy śmiać się, czy też płakać;
„To wysiłek i walka, nieustająca wojna, druzgotanie i składanie na nowo – to codzienna bitwa, kląska albo zwycięstwo, pochłaniające dążenie” piszę Bernard, a wcześniej zaznacza trochę coś innego… „Trzeba, trzeba, trzeba. Trzeba iść, trzeba spać, trzeba się obudzić, trzeba wstać – trzeźwe, litościwe słowo, któremu niby to urągamy, które mocno przyciskamy do serca, bez którego bylibyśmy zgubieni”. A więc nasze życie to nieustające „trzeba” i walka, która wiedziemy ze… wszystkim? Lecz w tym jest jakaś harmonia, dynamika, nasza natura – po poniedziałku następuje wtorek, a później jest środa i czwartek i piątek, więc nie ma się co zanadto martwić o istnienie w ogóle;
Ostatnie 68 stron książki należą do Bernarda. To on otrzymał zaszczyt tak istotnego zakończenie, które przecież ma wszystko zebrać w całość, podsumować, oraz dostarczyć jakiegoś końcowego aforyzmu. „Teraz, żeby podsumować. Teraz, żeby wyjaśnić panu sens mojego życia” mówi, zwracając się do przypadkowego spotkanego mężczyzny. Kim jest ten pan? Może to Bóg, może my (czytelnicy), a może jeszcze ktoś inny… Bo to, że właśnie teraz, w tym czasie sięgnęliśmy po tę książkę, to w zasadzie kwestia tylko i wyłącznie przypadku. Bo mogliśmy czytać coś innego, albo nie czytać nic w ogóle. Mogliśmy przejść obok tej powieści obojętnie, powiedzieć „nie mam czasu”, czy „to nie dla mnie taka literatura”. A my jednak zatrzymaliśmy się na chwilę, szeptem (tak aby nikt nas nie usłyszał, tylko ona – książka) powiedzieliśmy „tak”. Kupiliśmy ją, wodziliśmy palcami po jej ciemnozielonym grzbiecie, przerzucaliśmy stronę za stroną raz szybciej, a raz wolniej; wąchaliśmy ją, zastanawiając się dlaczego akurat tak pachnie wydrukowany papier, dlaczego taki zapach wydziela przetworzone drzewo, które przecież żywe pachnie zupełnie inaczej. Później, już w domu, włożyliśmy książkę na półkę, znaleźliśmy dla niej miejsce, nawet jeśli wcześniej miejsca nie było. W końcu otworzyliśmy ją tak naprawdę i zagłębiliśmy się w lekturze. Niejednokrotnie przytulaliśmy książkę do serca, albo o mało co byśmy ją nie rzucili, kiedy notorycznie ogarniała nas irytacja. Taki był nas żywot, relacja z „Falami” – to też wymaga powiedzenia, zaakcentowania, podsumowania, w zasadzie jak wszystko;
A więc Bernard buduje ostatnie zdania, frazy (ostatecznie porzucił swój notatnik, celowo zostawiając go na podłodze restauracji), stawia przecinki, myślniki, wielkie i małe litery, w końcu ostatnią kropkę. Jeszcze ponownie przywołuję obrazy ze swojej młodości, chwilę spędzone z Percivalem, Nevillem, Louisem, Susan, Jinny i Rhodą. Później snuję opowieść o swoim ustabilizowanym życiu męża i ojca (choć nie wspomina o tym zbyt wiele, jakby na końcu stwierdził, iż wcale nie było to aż takie ważne). Ponownie żałuję, że wówczas nie pojechał z Percivalem do Hampton Court – jak widać ten żal pozostał w nim do końca. Ostatecznie, już na ostatnich stronach, Bernard wsiada na swojego rumaka i z rozpuszczonymi, rozwianymi przez wiatr włosami, stocza bój ze Śmiercią - „Niezwyciężony i nieustępliwy rzucę się przeciw tobie, o Śmierci!”. I ten końcowy wykrzyknik wyraża całe pragnienie życia Bernarda, „Życie jest przyjemne. Życie jest dobre. Już sam fakt istnienia sprawia satysfakcję.” piszę w zakończeniu. Czy ten charyzmatyczny, pozornie niezwyciężony, ciągle szukający pięknych, idealnych fraz, Bernard zwycięsko wyszedł z boju ze Śmiercią? Z tej wali wszedł dokładnie tak samo, jak wyjdzie każdy z nas, bo choć Bernard był wyjątkowy, bo choć miał w sobie nadprzeciętną wrażliwość i talent do wymyślania niestworzonych historii, to nadal jest człowiekiem, takim samym jak my, i tak samo jak my musi pod koniec swojego życia udać się w samotną wędrówkę do krain cieni, by wypełnić swoje przeznaczenie – „Fale rozbiły się o brzeg.”
Neville – „…jestem siecią, której włókna przebiegają niedostrzegalnie pod bryłą świata.”:
Tylko wrażliwy artysta jest w stanie opisać księżyc tak, by wydawał się on jeszcze piękniejszy, niż jest w istocie. Tylko wrażliwy artysta może w jednym zdaniu zmieścić narodziny, śmierć i cały wszechświat; Poezja to nie proza. Ona rządzi się swoimi prawami, których jedni nienawidzą a drudzy kochają. Bo na księżycu, tam gdzie ten Twardowski siedzi, jest wiele rzeczy nam nieznanych, pobudzających wyobraźnie, taki o których tylko „myślimy”, bo nigdy nie będziemy ich „wiedzieli”… Więc tam wśród gwiazd, na tym owalu z dziurami w kształcie sera, kryją się nasze marzenia. Nasze dziecięce wzdychania, pytania, młodzieńcze uniesienia i już podeszłe „idę do ciebie”. Bo to do ciebie zmierzam, bo to w tobie upatruje ponadczasowe piękno, o księżycu. Można było by pisać wiele, snuć nieskończone opowieści, wymyślać niestworzone metafory i porównania. Młodzi ludzie przepełnieni wigorem i pasją mogą wiele. A wtedy, jakoby to świat rzuca się u ich stóp, a nie oni klęczą na kolanach przed światem; Co to za księżyc, o którym tak piszę? Gdzie on jest, jaki on jest, bo bynajmniej to nie t e n księżyc, gdyż jak na niego ten opis wydaje się aż nadto wyidealizowany… To księżyc poetów, ludzi wrażliwi jeszcze bardziej, niż wszyscy inny. Prawdziwe, metafizyczne piękno księżyca, tego o różnych barwach, fazach i etapach, może dostrzec tylko poeta-wrażliwiec – słowem Neville;
Na początku widział kulę zwisającą w kropli na tle olbrzymich stoków jakiegoś wzgórza, a na końcu był już tylko śmiertelnie zmęczony. W dzieciństwie wycinał z Bernardem łódki z kawałków drewna, wydawał się taki delikatny, z oczami przepełnionymi łzami wzruszenia. Pewnie nie jedna łza spłynęła wówczas z jego kącika oczu w podróży po policzku, a później skapnęła na trawę, na dłoń, bądź też została wytarta jednym szybkim ruchem, by nikt nie zauważył jego przecież bezpodstawnego wzruszenia. Po za tym chłopcom nie przystoi płakać. Nawet wrażliwcowi, który w duszy przypomina bardziej delikatną kobietę, niż umięśnionego, niewzruszonego mężczyznę; U początku swojej życiowej drogi Neville jawi się, jako cichy eksplorator, ktoś kto zawsze zostaje w tyle, by jeszcze przez chwilę przyjrzeć się czemuś, na co inni nie zwrócili zupełnie uwagi. Potrafi wymyśleć niezwykłe frazy, które jednak są bardziej poetyckie, artystyczne od fraz Bernarda – co więcej Neville nie sili się zbytnio by jakąkolwiek frazę utworzyć, one przychodzą do niego tak porostu, magicznie, od tak.
W młodości, w latach szkolnych a później studenckich, trzyma się blisko Bernarda i … Percivala, jego wielkiej miłości. Bernard jest pierwszym odbiorcą jego poezji, krytykiem, recenzentem, dzieli z nim dobrą i złą myśl, to jego wierny przyjaciel na całe życie, od dzieciństwa aż do starości. Z kolei z Percivalem łączy go zupełnie inna relacja. Jest nim zafascynowany. Jego popularnością, zainteresowaniami, charakterem i oddaniem sportu – czegoś w czym potrafi zanurzyć się bez pamięci. Jest również dla niego obiektem pierwszych głębokich frustracji, niezrozumienia, czy też wielkiego cierpienia po jego śmierci. Neville nie rozumie, jak można w pewnych momentach myśleć tylko o meczu, tylko, zdaniem Neville’a, o jakieś głupiej, nic nieznaczącej grze. Wówczas dostrzega palącą różnicę pomiędzy nim, a Percivalem. „Ale nie potrafię stać cały dzień na słońcu z oczyma wlepionymi w piłkę, nie potrafię odczuwać lotu piłki całym ciałem i myśleć tylko o piłce. Przez całe życie będę się czepiał powierzchni słów. Nie mógłbym jednak z nim żyć i znosić jego głupoty. Spospolicieje i będzie chrapał. Ożeni się i będzie odgrywał sceny czułości przy śniadaniu. Lecz teraz jest młody. […] Teraz, kiedy jadą brekiem po szosie, jego twarz okrywają żółte i czerwone cętki. Zrzuci marynarkę i stanie na rozstawionych nogach, z wyciągniętymi rękoma, obserwując bramkę. I będzie się modlił: „Boże daj nam wygrać”, będzie myślał tylko o jednym: że mają wygrać.” Może to się wydawać nieprawdopodobne, że Neville potrafił kochać tak różną od niego osobę. Ale może w tym tkwi klucz do zrozumienia miłości. Może tak naprawdę kochamy kogoś, dlatego że w widzimy w tej drugiej osobie kogoś, kim m y chcielibyśmy być. Więc kochamy w niej nasze osobiste pragnienia, które później wielokrotnie idealizujemy…
Percival jest popularny. Percival jest osobą poważaną w towarzystwie. Percival jest kimś. A Neville to przecież tylko (aż!) poeta, piszący swoją poezję, obserwujący, stojący w cieniu czy to sławnego Percivala, czy też charyzmatycznego Bernarda. Lecz w zasadzie wcale mu to nie przeszkadza. On przecież ma swoją poezję, duszę artysty i to mu w zupełności wystarcza;
Wszystko go rozprasza. A już szczególnie, kiedy przed nim toczy się jakiś wycinek intensywnego życia. Dlatego Neville nie potrafi czytać w pociągu, dlatego jego myśli płyną artystycznym nurtem – bo wówczas jego wrażliwość, chęć obserwowania, przeżywania ma mnóstwo okazji ku swojemu wewnętrznemu zaspokojeniu. Wobec takiego pożądania wszystkie słowa, choć najznakomitszych książek, wydają się puste, wyblakłe, nieinteresujące, tak że w ogólnie nie zaciekawiają swojego odbiorcę i wprost każą mu zamknąć trzymaną w ręce lekturę i skupić się na czymś bardziej wartym uwagi; Neville’a, zresztą jak każdego poetę z krwi i kości, dopadają poetyckie uniesienia. To wtedy wydaje mu się, że jest niezwykły, że zaiste jest wielkim poetą. Pragnie był sławny, zapamiętany (choć nie tak, jak Bernard, Neville swoje ambicje nieco ukrywa, przez co stają się bardziej dyskretne). Czasem filozofuję, albo sam siebie wpędza w kozi róg, w którym to dopadają go egzystencjonalne wątpliwości – „Po cóż rozróżniać w świecie zawierającym chwilę obecna? Niczego nie powinniśmy nazywać, aby tym samym tego nie zmieniać. […] Ach, jestem zakochany w życiu! Spójrz, jak strzelają w powietrzu śliczne gałązki wierzby! Spójrz, jak przepływa przez nie łódź pełna rozleniwionych, nieświadomych, silnych młodych mężczyzn. Słuchają gramofonu, jedzą owoce z papierowych toreb. […] Teraz zaczyna się budzi we mnie znajomy rytm; słowa , które spoczywały sennie, teraz podnoszą się, potrząsają grzywami, i opadają i unoszą się, i znów opadają i unoszą. Jestem poetą, tak. Z pewnością jestem wielkim poetą. […] Do oczu napływają mi zły. Lecz chociaż to czuję, podsycam swoje szaleństwo jeszcze bardziej. Pieni się. Staje się sztuczne, nieszczere. […] A jednak to nieprawdopodobne, żebym nie był wielkim poetą. Cóż to pisałem zeszłej nocy, jeśli nie poezję? Czy piszę zbyt szybko, zbyt łatwo? Nie wiem. Czasem nie poznaję siebie, ani nie wiem, jak zmierzyć i nazwać, i policzyć ziarna, które składają się na to, czym jestem. […] Kiedy on się zbliża, nie jestem już sobą, lecz Neville’em wymieszanym z kimś jeszcze – z kim? – z Bernardem? Tak, to Bernard, i właśnie Bernardowi zadam to pytanie: kim jestem?”. Te przytoczone fragmenty to synteza tego, jakim był Neville w latach swojej świetności – młodości. Jak widać był pełnym pasji młodzieńcem, w którym intensywność przeżywania życia łączyła się z wątpliwościami. Wzloty i upadki zaplatały się ze sobą, a fala nabierała prędkości, zwijając się, pieniąc, aż w końcu opadający ku dorosłości, a później już nieco zgorzkniałej starości.
Ale ileż to fascynującego wigoru było w młodym Neville’u! Wobec tego nie ma się co dziwić jego miłości – chłopak zwyczajnie zapałał wielkim uczuciem do kogoś popularnego, w jego oczach po prosu ideału. Poeci, w ogóle artyści, wprost uwielbiają mieć swoje muzy, które podsycają ich naturalny, wewnętrzny zapał do tworzenia. Niewątpliwie taką inspiracją stał się dla Neville’a Percival, zresztą był on idealną osobą ku temu - wzbudzał ogólne zainteresowanie, prowadził dość intensywne życie, pełne przychód. Dla kogoś z zewnątrz, takiego obserwatora, który ma na nosie założone różowe okulary, jego życie musiało wydawać się niezwykle ciekawe; też dostarczało Neville’owi wiele okazji do frustracji, radości, ekscytacji, czyli słowem do wszystkich emocji, które potrzebuje młody artysta, poeta, by mógł tworzyć różnorodne, emocjonalne, teksty.
Wielce interesujące są fragmenty opisywane z perspektywy młodego, wrażliwego poety-artysty. Można w nich znaleźć nie tylko piękne liryczny opisy, ale nade wszystko syntezę dojrzewania ludzi sztuki, a zwłaszcza ich młodzieńcze, może z perspektywy czasu błahe, ale wówczas jakże interesujące, fascynację; Neville bardzo przeżył wyjazd Percivala do Indii, lecz jeszcze większy wpływ wyparła na nim jego śmierć. „Nie żyję. Upadł. Jego koń się potknął. Zrzucił go. Żagle świata okręciły się i uderzyły mnie w głowę. Wszystko się skończyło. Pogasły światła świata. Stoi przede mną drzewo, którego nie mogę minąć.” Stracić kogoś, kogo się kogo, to jak stracić cząstkę siebie, tylko jeszcze w gorszym wariancie. Czasami my dla samych siebie wydajemy się tylko marnymi pyłami, które to może zmieść z powierzchni ziemi każdy mocniejszy powiew wiatru. Z kolei inni, to często „lepsi”. To ci co mają zawsze czyste serce i nigdy nie są obarczeni dającymi we znaki wyrzutami sumienia. Oni, to takie chodzące ideały – wobec tego, to wprost cud że zechcieli się do nas w ogóle odezwać;
A teraz on nie żyję, przez to wydaje się jeszcze piękniejszy, jeszcze bardziej niezwykły niż wcześniej. Bo już nie popełni więcej żadnych grzechów, już nie powie „odejdź”, „nienawidzę”, „przeklinam”. Już zawsze będzie tym, kim był w chwili śmierci. Co innego z naszym cierpieniem. Ono będzie ewoluować. Na początku (jeśli nie jesteśmy egoistami w pokroju Doriana Gray’a) będzie tak wielkie, że aż nie do zniesienia. Będzie nam się wydawać, iż wszystkie wcześniej jasne barwy świata, teraz przybrały taką dziwną ponurą, wręcz czarną barwę. Nasz smutek nie pozwoli nam na śmiech, na radość, a tylko zezwoli na potok gorzkich łez i gdzieś czający się głęboko żal, pretensję do świata „Bo dlaczego akurat on?” zapytamy nie raz w trakcie naszej długiej wędrówki, ku oczyszczającej, dodającej spokoju i harmonii, akceptacji. „Ludzie wciąż przechodzą. Lecz nie zniszczycie mnie. Przez tę chwilę, tę jedyną chwilę, jesteśmy razem. Przyciskam cię do piersi. Choć, bólu, nasyć się mną. Zatop kły w moim ciele. Rozszarp mnie. Szlocham, szlocham.”
Neville z upływem czasu, (bo czas bywa najlepszym lekarstwem, sprawia że nawet głębokie rany się zabliźniają, a ból w sercu przeradza się w odległe ukłucie, a później wspomnienie) znajduję sobie nową muzę, kolejną fascynację. Teraz już (w wieku średnim) nie jest ona tak intensywna, ekspresyjna, jak wcześniej w latach młodości, ale nadal dzięki niej już starszy, bardziej spokojny poeta, może tworzyć przepełnione liryzmem teksty. Dzięki swojej drugiej miłości Neville odnalazł ponowny sens życia – znowu realną, prostą sentencje, która pomaga utrzymać się na kołyszącym się statku targanym na wszystkie strony podczas sztormu, kiedy to fale z większą intensywnością wznoszą się i opadają, płyną nabierają prędkości, zawijają się w zakręcone rulony, by po chwili z ogłuszającym trzaskiem uderzyć i rozpłynąć się, pokrywając się białą morską pianą. „Blask pada na czubek twojego buta, obwodzi ci twarz czerwoną poświatą – wydaje mi się, że to refleks ognia, a nie twoja twarz, wydaje mi się, że to książki na ścianie, a tamto zasłona, a tamto być może fotel. Lecz kiedy ty przychodzisz, wszystko się zmienia. Filiżanki i spodki zmieniły się, kiedy wszedłeś dziś rano. Nie ma wątpliwości, pomyślałem odsuwając gazetę, że nasze nędzne życie, tak szpetne, nabiera blasku i zyskuje znaczenie tylko pod spojrzeniem miłości.”;
W pewnym momencie, kiedy Bernard, Neville, Louis, Susan, Jinny i Rhoda zmagają się z trudnościami wieku średniego, przyjaciele spotykają się ponownie (jak wtedy kiedy spotkali się wcześniej, jeszcze z Percivalem), by powspominać wspólnie przeżyte chwilę i zastanowić się kim są obecnie. Wszyscy zmagają się ze swoimi, odmiennymi problemami, żyją inaczej niż kiedyś. Brak już w ich codziennym rytuale pasji i tej nadmiernej, choć pozytywnej wrażliwości, która tak cudownie pozwalała im w dzieciństwie i w młodości zachwycać się na wszystkim. Powiedziałabym, iż wówczas dopadła ich pewna stagnacja, iż w pewien sposób przesiąknęli już życiem oraz całą jego cudownością. Neville wydaje się taki spokojny, może nawet bez emocji, taki z niego apatyczny stoki. Mówi, na przykład, z pewnością w głosie, jakby już dobrze przez te wszystkie lata poznał siebie: „Dla was, którzy dostrzegacie wąskie granice mojego życia i linię, której nie może ono przekroczyć, jestem tylko „Neville”. Lecz dla siebie jestem nieogarniony, jestem siecią, której włókna przebiegają niedostrzegalnie pod bryłą świata.”;
Na końcu powieści, już gdzieś tam u schyłku życia, Neville jest zmęczony – tak śmiertelnie. „A jednak jesteśmy tak zmęczeni, że ledwie dyszymy. Czujemy się tak bezwolni i wyczerpani, że jedynym naszym pragnieniem jest połączyć się na nowo z ciałem matki, od którego nas rozdzielono. […] I smutek barwi nasze zadowolenie – że was zostawiliśmy, rozdarli tkaninę, ulegli pragnieniu wyciśnięcia dla siebie samych jakiegoś bardziej gorzkiego, czarniejszego soku, który był także słodki. Lecz teraz jesteśmy śmiertelnie zmęczeni.” I znów fala z hukiem opada na piasek. Płynie przez chwilę w głąb plaży połączona z morską pianą i… cofa się. Faktycznie wraca do swojej „matki” – do swojego pierwowzoru. Tak wszystko się kończy. Takie jest właśnie słodko-gorzkie podsumowanie życia Neville’a – poety-artysty, który z niezwykłą, swoistą delikatnością i rozmachem potrafiłby opisać wyjątkowość księżyca.
Louis – „…usuwam pewne plamy i wymazuję dawne upokorzenia…”:
Jest w nim jakieś niezwykłe opanowanie, mądrość i ta budząca podziw perfekcja. Tak snuję się po tym świecie od jednej myśli do drugiej, od jednego dnia przez kolejny miesiąc. Doskonali się. Narzeka. Wydaje się uosobieniem angielskości, choć mówi z australijskim akcentem – więc jednak nie jest prawdziwym Anglikiem, tylko takim podrobionym, kimś kto ciągle udaje kogoś innego. Jego wyrafinowanie sięga zenitu, kiedy myśli że wie wszystko. Owszem wie, ale nie powie. Nie podzieli się swoją wiedzą – „Cóż z niego za egoista!” mógłby zauważyć ktoś z boku, ktoś kto kompletnie go nie zna, a tylko wyciąga błędne wnioski po jednym przelotnym spojrzeniu. W rzeczywistości on się boi, a może bardziej obawia. Strach to tutaj odrobinę za duże słowo – to bardziej niepewność, która czasem może przerodzić się w takiej negatywne poczucie inności, niedopasowanie do reszty. Louis nie powie, bo ma australijski akcent, jest nie tutejszy, a jego ojciec to tylko zwykły bankier z Brisbane;
Najbardziej niejaki z panów, Louis, chłopiec inny, choć teoretycznie najmądrzejszy, zyskuję wyrazistą barwę dopiero, kiedy dorasta i staje się szanowanym mężczyzną – dopiero kiedy ma romans z Rhodą, z tą której się nigdy nie bał (w przeciwieństwie do pozostałych). W latach szkolnych powiedziałabym, że niewiele się zmienił od czasu dzieciństwa. Nadal prawie taki sam niewyraźny Louis z obcym akcentem, najmądrzejszy ale tylko dla siebie; Ciekawa też wydaje się jego relacja z Percivalem – z jednej strony go wielbi, a z drugiej nienawidzi. Na pewno nie jest takim jego przyjacielem, jak Bernard czy Neville, ale myślę, że również nawiązał z nim jakiś kontakt. Jaki? Określenie tej relacji zależy już chyba tylko i wyłącznie od nastroju Louisa – tak, to bardzo tajemnicza i skomplikowana relacja. „Chciałbym być jednym z „nich”, gdybym mógł. Przypiąłbym ochraniacze i kroczył po boisku na czele drużyny. Spójrz teraz, jak wszyscy chodzą za Percivalem. […] Moje serce staje się szorstkie, ociera mi bok jak pilnik o dwóch ostrzach; jedno, bo wielbię jego świetność, drugie, bo gardzę jego niechlujną wymową – ja, który jestem o tyle od niego lepszy – i jestem zazdrosny. […] Czuję to przez sekundę i wieczorem próbuję ująć w słowa, ukuć w stalowy pierścień, chociaż Percival niszczy to, kiedy oddala się niezdarnie, gniotąc trawę, a za nim służalczo drepczą malcy. A jednak potrzebny mi jest właśnie Percival, bo to Percival inspiruje poezję.”;
Louis zostaje urzędnikiem. Zamyka się w sztywnych ramach biurokracji i liczy – liczy na sukces. Lecz znowu, choć już tyle lat spędził w Anglii, czuje się w „swoim” kraju obco, tak wyłączony z przeciętnej masy przeciętnych ludzi, tylko dlatego że jest trochę innych, że ma ten australijski akcent i nie potrafi naśladować. Stara się wpasować w tłum w jadłodajni. Stara się być przeciętnym Anglikiem, ale jego ponad przeciętność nie pozwana o sobie zapomnieć – Louis nigdy nie będzie taki jak reszta, bo Louis jest Louisem, nie resztą. Po za tym, czy naprawdę warto się dopasowywać, jakoby wtopić w otoczenie i wyzbyć się swojej wyjątkowości na rzecz, właśnie czego? Spokoju od ciekawskich spojrzeń rzucanych z nad gazety, które z podekscytowaniem szepczą „Cudzoziemiec!”. Ale cóż Louis pragnął być taki jak pozostały, pragnął wymazać z siebie to, co oryginalne;
Co ciekawe Louis ma wrażenie, że żyje już od dziesięcioleci, ma jakieś poczucie dźwigania na barkach całego dziedzictwa świata. Może to jego wrażenie ma początek w starożytnych książkach, w których się tak zapamiętale wczytuję. Wśród jego stosu przeczytanych lektur widnieje Platon, Sokrates, Lukrecjusz, Wergiliusz… Może, może…
Czasem, podczas swojej namiętnej pracy (Louis kocha się w swoich codziennych obowiązkach), dopadają go egzystencjonalne wątpliwość. Lecz tuż po burzy, sztormu z dużymi falami, które gwałtownie rozbijały się o brzeg, przypływały i odpływały, przyszły złoża mobilizacji, bo przecież trzeba ciężko pracować na swój pomnik ze spiżu – „Muszę opaść ciężko jak topór i ściąć dąb własnym, pionowo osuwającym się ciężarem, bo jeśli zboczę, spoglądając to w tę, to w tamtą stronę, opadnę jak śnieg i zniknę bez śladu.”;
Po pewnym czasie, kiedy nieprzeciętny urzędnik staje się również szanowanym urzędnikiem, Louis nabiera pewności siebie. Już nie wstydzi się swojego australijskiego akcentu, ani tego że nie jest zwyczajnym Anglikiem – jest dumny ze swojej pozycji, w końcu jest kimś i ma nadzieję, iż odziedziczy fotel i turecki dywan (a to przecież coś, prawda?). Teraz pracuje jeszcze ciężej, bo „w ten sposób usuwam pewne plamy i wymazuję dawne upokorzenia – […] mój akcent, pobicia i inne męczarnie, przechwalających się chłopców, mojego ojca, bankiera w Brisbane.”;
Louis i Rhoda są kochankami. Louis i Rhoda mają romans. A przecież to Jinny pocałowała Louisa w ogrodzie z zaskoczenia, kiedy on chciał się ukryć. A przecież to Susan zawinęła swoją niespełnioną miłość w chusteczkę, bo pragnęła oddalić od siebie to niemożliwe do odwzajemnienia uczucie – miłość do Louisa. Ale Louis jest z Rhodą. Są razem za sobą, złączeni na chwilę w jedno. Czy się kochają? Nie wiem. W końcu kochanie ma wiele twarzy i rządzi się swoimi prawami, których nikt nigdy nie będzie wstanie spisać, ani w pełni określić. Ich relacja jest skomplikowana, ukształtowana na wspólnej inności, wspólnym odstawianiu od reszty. Rhoda jest najbardziej zamkniętą w sobie osobą w towarzystwie. Louis stara się być tacy, jak inni. I może to ich połączyło, to że każdy z nich musi udawać, grać rolę w teatrze bez wynagrodzenia. Nie są idealnie do siebie dopasowani. Nie uzupełniają się, tam gdzie powinni. Ale potrafią być razem szczęśliwi – a nawet potrafią być sobą. „Gdybyśmy mogli się razem wspiąć, gdybyśmy mogli spoglądać z dostatecznej wysokości gdybyśmy mogli pozostać nietknięci, bez żadnego oparcia – lecz ty, którego niepokoją nikłe odgłosy pochwalnych oklasków i śmiechu, i ja, która czuję wstręt do kompromisów i prawdy i kłamstwa na ludzkich ustach, wierzymy tylko w samotności i gwałtowność śmierci, i to nas od siebie dzieli.”
Jinny – „Podejdź – mówię – podejdź”.:
Kiedy szła przez pokój małe migoczące drobinki jakby osiadły na jej ubraniu i twarzy, tak że błyszczała przy każdym kroku. Gdy ona idzie przez pokój cały świat zamiera, tylko przygląda się jej uważnie ze wzrokiem pełnym podziwu. A Jinny nie spiesząc się zmierza do celu tanecznym krokiem. Tak, tańczy. Robi piruety, puszcza zalotne spojrzenia, z niebywałą gracją pokonuje wszystkich przeszkody, słowem: owija sobie wszystkich i wszystko wokół palca, i to na dodatek jest jakby z pozoru nieświadoma swojego wdzięku.
Jinny już w dzieciństwie należała do odważnych dziewcząt, pewnych swoich atrybutów oraz swojej istoty. Pocałowała Louisa w ogrodzie. (Ale to nie tak, że pocałowała go, bo go kochała. Jinny nigdy nie kochała tylko jednej osoby, czy rzeczy – nie, ona kochała się w całym świecie.) O tak po prostu, podeszła i pocałowała. Nie zastanawiała się długo. Nie musiała zbierać się na odwagę (choć wiele dziewczyn na jej miejscu godzinami zastanawiałoby się nad jednym krokiem). Ale ona taka już jest. Spontaniczna i niezwykle taktowna w swojej spontaniczności. Nigdy się nie narzuca. Zawsze to tak kieruję swoim urokiem, by to inni do niej podeszli i nawiązali rozmowę, by inicjatywa, wybór na samym początku należał do nich. Wydaje się, iż Jinny ma nieco hedonistyczny pogląd na życie. Ma w sobie również coś z materialistki – „chciałabym mieć cienką suknię, przetkaną czerwonymi nićmi, które połyskiwałyby w blasku kominka”. Przy tym jest inteligenta, spostrzegawcza i tak samo nadwrażliwa na otaczający ją świat, jak Bernard, Neville, Louis, Susan i Rhoda. Pod tym wzglądem wszyscy są do siebie bardzo podobni, wręcz można by rzec, iż tworzą monologowy strumień świadomości;
Jinny to wolny duch, nieuwiązany żadnymi zobowiązaniami. Jej uśmiech, wdzięk i ogólna postawa elegancji są jedynym stałym punktem w jej życiu. Jest bardzo radosna, pewnie dlatego, że czuję się wolna. Czuję, że świat jest pełen możliwości i że te możliwości może wykorzystać tak, jak tylko zapragnie. Jinny płynie przez życie, tańczy, nigdy nie wpada w przygnębienie. Pozostawia po sobie miłe wspomnienia, by chcę aby wszystko było miłe, piękne. Nie sposób jej nie lubić. Bardzo łatwo ją pokochać. Bo ona hipnotyzuję. Przyciąga całą swą niezwykłą istotą, która wydaje się uosobieniem wszelkich marzeń i pragnień (szczególnie dla mężczyzn – „Cała w złocie, płynąc w tę stronę, mówię do jednego z nich: „Podejdź”. Falując czarno, mówię do innego: „Nie”. Jeden rusza ze swojego miejsca pod oszkloną szafką. Zbliża się. Idzie w moją stronę. To najbardziej podniecająca chwila w moim życiu. Dygocę. Faluję. Unoszę się jak roślina na rzece, porywana to w tę, to w tamtą stronę, lecz uczepiona dna, żeby mógł do mnie podjeść. „Podejdź – mówię – podejdź”. Ten, który podchodzi jest melancholijny, blady, ciemnowłosy. A ja jestem figlarna i niestała, i kapryśna – bo on jest melancholijny, romantyczny. Jest tutaj, Stoi przy mnie.”). Ale… „Lecz ja nie pozwolę sobie przywiązać się do jednej osoby. Nie chcę być unieruchomiona, uwiązana. Trzęsę się, drżę jak tamten liść w żywopłocie, kiedy siedzę machając rękami na brzegu łóżka, a nowy dzień ma się właśnie rozchylić. Mam przed sobą pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lat życia. Jeszcze nie napoczęłam swojego zapasu. To dopiero początek.”;
Jinny zdaje sobie sprawę z możliwości, jakie daje jej świat oraz z tego, że wszystko przemija, a już na pewno nie trwa wiecznie. Wobec tego życie wydaje się zaledwie ciągiem różnorodnych rzeczy, które wcześniej czy później utracimy. Ale to nie do końca jest aż takie ważne, bo najistotniejszy jest sam akt tworzenia, pozostawienia po sobie jakiego śladu, budowania swojego trwałego pomnika. I choć tworzymy to życie na tej ziemi tylko przez chwilę, która w obliczu nieskończoności wydaje się tylko marną sekundą, to jakże cenna i wartościowa jest dla nas ta chwila, bo żyję się po to, aby żyć. „A jutro wszystko rozpocznie się na nowo, jutro stwarzamy sobotę. Jedni pojadą pociągiem do Francji, inni popłyną statkiem do Indii. Niektórzy już nigdy nie wejdą do tej Sali. Ktoś może umrze tej nocy. Ktoś inny pocznie dziecko. Narodzą się z nas wszelkiego rodzaju budowle, koncepcje polityczne, ryzykowne przedsięwzięcia, obrazy, wiersze, dzieci, fabryki. Życie przychodzi, życie odchodzi – to my tworzymy życie.”;
Jinny starzeje się. Na jej pięknej, kiedyś gładkiej twarzy, pojawiają się podłużne zmarszczki, które powoli, kęs po kęsie, zaczynają jej odbierać zapasy dawnego uroku. Starzeje się ona. Starzeje się też jej magiczny wpływ na innych. Wszystko jakby kostnieje. Zamienia się w masę, która nie jest już ani giętka ani gotowa na każdy zwinny piruet. Ale kim jest Jinny bez jej wdzięku? Kiedyś ta zachwycająca część jej natury była czymś nieodzownym, czymś co (jak widać z pozoru) stało się jej stałym epitetem homeryckim – „piękna Jinny” tak, powinni pisać o niej natchnięci poeci. Tak mógłby wspomnieć o niej Neville w swoich namiętnych, przepełnionych pasją wierszach. A może można być pięknym, ale tak ponadczasowo? Nie mówię tu bynajmniej o pięknie duchowym, nie tej metafizycznej sfery dotyka jeszcze coś innego, lecz nadal o pięknie cielesnym. Bo ktoś kto już na dobre przywykł do swojej urodziwości wciąż po jej utraceniu, będzie zachowywał się tak, jakby i teraz ją posiadał. A to znaczy, że nieświadomie zachowa choć część swojego dawnego wdzięku. Ta część jest może tylko marnym pocieszeniem, wręcz umniejszającym dawnej całości; i nie pomaga, bo utrata młodości nadal boli. „Zlękłam się tylko na chwilę, kiedy ujrzałam siebie, zanim zdążyłam się przygotować na swój widok, jak zawsze to robię. To prawda, nie jestem już młoda – wkrótce na próżno unosić będę ramię i mój szal opadnie, nie dawszy znaku.”;
Po pewnym czasie Jinny wydaje się pogodzona z nieuchronnym upływem czasu. Nadal godzinami siedzi przed lustrem starając się różnymi kosmetykami jeszcze uchwycić młodość w pół drogi, magicznie sprawić by zawróciła i zajęła z powrotem swoje zaszczytne miejsce u szczytu stołu. Ale jest pogodzona z tym, że wszystkie jej wysiłki w tym zakresie pójdą na marne – lecz czy to znaczy, iż należy przestać próbować? „Teraz siwieję. Teraz chudnę. Lecz w południe, siedząc przed lustrem w jasnym świetle dnia, patrzę na swoją twarz i przyglądam się uważnie nosowi, podbródkowi, ustom, które otwierają się zbyt szeroko i za bardzo odsłaniają dziąsła. Ale się nie boję.” Właśnie Jinny się nie boi. Założę się, że gdyby tylko potrafiła poszłaby na spotkanie śmierci tanecznym krokiem wywijając piruety i kręcąc się w kółko i założę się też, że podczas tego ostatniego pochodu wzbudziłaby uwagę wszystkich, byłaby podziwiana, jak zawsze migotałaby niewidzialnymi drobinami, skupiając na sobie, zwłaszcza obce, oczy rozszerzone do granic możliwości z zachwytu.
Susan – „Nie jestem pokrętna ani słodka, siedzę wśród was ścierając waszą miękkość swoją twardością, gasząc srebrnoszary, motyli trzepot słów zieloną strugą z moich czystych oczu.”:
Przy domu na spokojnej wsi leży pole. Co roku rosną na nim inne uprawy. Raz jest pszenica, a raz zboże. Niedaleko płynie drobniutki strumyczek. Woda przelewa się po skałach i szumi, a zimą zamarza. Koło domku wije się udeptana droga. Zakręca w prawo i w lewo, zawsze pod innym kątem. Na tej drodze stoi kobieta ubrana w przewiewną białą sukienkę, która rozgląda się dookoła chłonąc całą sobie ten widok. Ta kobieta – Susan – kocha się w tym miejscu. To o nim najczęściej marzy, ucieka myślami wieczorem tuż przed zaśnięciem, kiedy już jawa zaczyna się mieszać ze snem. Susan ma w sobie taką nietypową wrażliwość i dobroć Kopciuszka. Woli sielskość wsi od możliwości miasta. Woli towarzystwo ptaków od towarzystwa ludzi, którzy są jej skrajnie obojętni. Jest bardziej nieśmiała od Jinny, choć potrafi odnaleźć się w świecie – również w większym gronie i w mieście. Jej nieśmiałość objawia się bardziej w niemożności przezwyciężenia normy, tej przeciętności, która sprowadza wszystkich ludzi do jednej bezkształtnej masy.Susan nigdy nie powiedziała Louisowi, że jej się podoba, choć w młodości była nim mocno zauroczona. Zamiast powiedzieć mu o swoich uczuciu, preferowała zawinąć swoje cierpienie w chusteczkę, udać się z nią do lasu i tam w samotności pozwolić płynąć łzą wśród szumiących buków i czarnego żuka. Lecz Susan jest silna, odporna na wszelkie niepowodzenia i niesprzyjające warunki atmosferyczne. Nie boi się upałów ani mroźnej zimy. Żyję ponad te drobne potknięcia, bo pośród pola, wijącej się drogi i szumiącego strumyczka, ma dom, o który warto walczyć i do którego warto wrócić;
Susan cierpi, kiedy jest daleko od znanej jej okolicy i od ojca, z którym jest bardzo związana. Nie przepada za szkołą. Za nowym otoczeniem, które wydaje jej się fałszywe, przesiąknięte jakąś sztucznością tak daleką od prawdy i naturalności… „To moja pierwsza noc w szkole z dala od ojca, z dala od domu. Moje oczy nabrzmiewają, moje oczy pieką od łez. Nienawidzę zapachu sosnowego drewna i linoleum. Nienawidzę zmierzwionych wiatrem krzewów i kafelków w łazience. Nienawidzę wesołych żartów i szklistych twarzy wokół. […] Jeżeli nie zacisnę ust, jeżeli nie zgniotę chusteczki, rozpłaczę się.”
Susan tęskni za domem, za ojcem, za wszystkim co zostawiła za sobą, kiedy pojechała do szkoły. Za każdym razem, kiedy mija lustro na półpiętrze przypomina sobie sielankowy obraz swojej ukochanej wsi, w której czas płynie inaczej, jakby innym rytmem i z inną intensywnością. Myśli wówczas o ojcu, który najpewniej teraz pali papierosa oparty o furtkę. Zapewne właśnie w tej chwili kłęby dymu rozwiewają się w powietrzu, uciekają na wszystkie strony targane wiatrem, tym samym, który z głośnym hukiem przemyka przez dom zamykając wszystkie otwarte drzwi. Susan nie może tego wszystkiego doświadczyć naprawdę, może to sobie zaledwie wyobrazić, kiedy wchodzi za Jinny schodami na górę do wspólnego pokoju. Musi się uczyć, zdobywać wiedzę, jak się okazuję tak daleką od ukochanych miejsc i upragnionych marzeń. „Zakopałabym całą szkołę: salę gimnastyczną, klasę, jadalnie, w której zawsze czuć mięsem i kaplicę. Zakopałabym czerwonobrunatne kafelki i oleiste portrety starców – dobroczyńców, fundatorów szkół. Jest kilka drzew, które lubię, wiśnia z grudkami przeźroczystej żywicy na korze i jeden widok z poddasza na dalekie wzgórze. Prócz nich zakopałabym to wszystko, jak zakopuję te brzydkie kamienie, zawsze porozrzucane na tym słonym wybrzeżu z przystaniami i wycieczkowiczami.”;
Na reszcie nadszedł ten dzień. Szkoła na dobre się skończyła. Teraz już może zostać zakopana, zapomniana, odłożona na najwyższą półkę w szafie, do której nikt nigdy nie zagląda. Już wkrótce przykre wspomnienia pokryją się kurzem, staną się niewyraźne, pozbawione ostrego cierpienia. Susan jedzie do domu pociągiem. W końcu ponownie może zobaczyć prawdziwe pola z prawdziwymi krowami – a nie tymi szkolnymi, hodowanymi na jakieś inne potrzeby. Susan otwiera okno. Pociąg pędzi po torach i stukoczę w równym rytmem, jakby komponował jakąś jednostajną melodię z refrenem cięgle granym od nowa. Wychyla się przez okna i wdycha ten charakterystyczny zapach natury. W końcu, kiedy już opuścili znienawidzony Londyn, Susan widzi na małej wiejskiej stacji swojego ojca w kamaszach. Drży. Udało się, dojechała! Teraz już nareszcie dotarła do domu. Lecz swój ukochany zakątek jednak jeszcze po upływie wakacji będzie musiała opuścić na dłużej, jeszcze ten jedyny raz. Susan została na dalszą naukę wysłana do szkoły w Szwajcarii. Tam ponownie w jej boku narasta coś twardego, coś co nabrzmiewa i napełnia się nienawiścią nie tylko do linoleum, jodeł i gór. Susan nienawidzi szkoły. Nienawidziła jej w Anglii i również nienawidzi jej teraz w Szwajcarii. Może naprawdę chodzą po tym świecie ludzie, którzy wzdrygają się na samą myśl przed opuszczeniem swojego rodzinnego gniazdka. Może mają oni w sobie pewne uprzedzenie do wszystkiego co obce, nieznane. Do tego, co wiążę się z przygodą i przekraczaniem nawet nieuświadomionych granic;
Susan w końcu naprawdę, ostatecznie, skończyła się uczyć. Wróciła do domu, do swojego szczelnie zamkniętego, doskonale poznanego świata; Kiedy szóstka przyjaciół spotyka się z Percivalem, gdy słońce stoi wysoko, Susan jest kimś pomiędzy Jinny i Rhodą. Wokół niej roztacza się zamknięta aura, pełna wilgotnej trawy i podmokłych pół. Jest ze swoimi przyjaciółmi tylko w pewnej części, bowiem czasami ucieka myślami do swojej zamkniętej kuli, w której zazwyczaj biega jak chomik, który czasem potyka się i upada, kiedy narzuci sobie zbyt szybkie tempo. Jest w niej spokój i prostota. Jest sobą – wie kim jest i gdzie jest jej miejsce na tym świecie. Troszeczkę gardzi Jinni. Troszeczkę jej zazdrości. Jinny przykuwa uwagę. Błyszczy. Migoczę w trakcie tańca do ich stolika. Wzbudza podziw. Wydaje się wręcz uosobieniem doskonałości. A ona, Susan? Jest przecież tylko zwykłą, prostą dziewczyną z małej wioski. Ma ubogą sukienkę i kanciasto zakończone paznokcie. Nikt nie odwraca się, kiedy wchodzi i nikt nie podchodzi, kiedy podnosi rękę w niemym geście uprzejmego przywołania. Lecz może to czego nie ma oraz przeciwstawne cechy, które posiada, są jej wielkim atutem. W końcu Percival, największa gwiazda wieczoru, kochał właśnie ją, Susan, prostą dziewczynę z małej wioski, która nie czuła potrzeby podróżować.
Lecz Susan w swoim dojrzałym życiu kochała Bernarda – tego, który ją pocieszał, kiedy z żalem zawiniętym w chusteczkę poszła cierpieć w samotności do bukowego lasu. Bernard raczej nie wiedział o jej uczuciu, bo ona oczywiście nie raczyła pisnąć o nich ani słowa. A później, było już za późno… „Bernard zaręczył się. Stało się coś nieodwołalnego. Na wodę rzucono obręcz, założono łańcuch. Już nigdy nie będziemy swobodnie unosić się na falach.”;
Susan wydaje się stworzona do spokojnego życia na wsi i wychowywania dzieci. Łączy się harmonijnie z naturą, scala się z nią w jedno, tak że reaguje na każdą, choćby najmniejszą w niej zmianę. Każdy jej dzień jest przepełniony ciężką pracą, która jednak przy świetle zachodzącego słońca przerodza się w ospałą, przynoszącą spełnienie satysfakcję. Doskonale wie, jak chcę dalej żyć. Ba! Wręcz z pozoru dość dobrze przewidziała już swoją przyszłość – chyba nie przepada za niespodziankami, zmianami, które przynoszą nieznane dotąd owoce. Lecz te sielskie życie niesie za sobą pewne straty. Bo „podczas gdy wy jesteście wielobarwni i odpowiadacie milionem uśmiechów na pomysły i uśmiechy innych, ja jestem ponura, pochmurna i oblana purpurą.”;
Susan w pełni oddaje się obowiązkom matki i żony. Napełnia ją matczyna troska, wypełnia wszystkie jej wolne przestrzenie, tak że cała jej uwaga skupiona jest na jej dziecku. Tak dni upływają. Tak pory roku się zmieniają. Miała wioska jest nadal spokojna, o każdej porze i w każdym czasie. Może jakaś szczypta obojętności wieku średniego zakrada się gdzieś do jej serca, powodując lekkie zobojętnieje. Jest dokładnie tak, jak zaplanowała: dzieci, wieś, spokój, mąż – to życie bez żadnych nieprzewidzianych przygód i niezaplanowanych namiętności. Ktoś pewnie powiedziałby, że nudne jest takie życie, pewnie powiedziałby tak ktoś z miasta, ktoś kto żyje intensywniej. Jednakże dla Susan ta „nuda” była całym jej światem, całym jej szczęściem. Wszystkim, co posiadała i wszystkim, czego nigdy by nie oddała, ani też nie chciałaby się zamienić na coś z pozoru lepszego…
Może jest w Susan również odrobinę żalu. Może chciałaby być blisko swoich przyjaciół w mieście. Zamienić swój świat na ich. Spotykać się ze sławnymi ludźmi w sławnych kawiarniach. Żyć z dnia na dzień w sposób mniej uporządkowany, nie wiedząc co przyniesie jutro. „Widzę poprzez zarośla oświetloną ulicę. W podmuchu pędzącego aleją wiatru słyszę zgiełk ulicznego ruchu i urywane słowa, i śmiech, i Jinny, która woła ku otwierającym się drzwiom: „Podejdź, podejdź!”;
Na końcu swojej życiowej drogi Susan pozostaje sobą - najprostszą i może przez to i najdoskonalszą z całej szóstki. Wzorowa matka, gospodyni świata. Już przedwcześnie pogodzona z przyszłością – może nawet swoją śmierć już zaplanowała, a przynajmniej słusznie przewidziała; od zawsze żyła w zgodzie z odwiecznymi prawami natury. Jej życie było przepełniona spokojem, pozbawione zbędnych ekscesów. I może dlatego właśnie było takie piękne, orzeźwiające jak wieczorne powietrze w lecie. „Nie jestem pokrętna ani słodka, siedzę wśród was ścierając waszą miękkość swoją twardością, gasząc srebrnoszary, motyli trzepot słów zieloną strugą z moich czystych oczu.”
Rhoda – „Komu dam to wszystko, co teraz przepływa przeze mnie, co wypływa z mojego ciepłego, gąbczastego ciała? Zbiorę kwiaty i ofiaruje je ach! komu?”:Utkana z innej skóry. Stworzona z innej krwi. Roztacza wokół siebie i w sobie aurę samotności. Gdzieś w niej czai się pewne niedopasowanie, coś na kształt australijskiego akcentu Louisa, lecz nie do końca. Wyjątkowa najbardziej ze wszystkich, a przez to dziwna do szpiku kości, inna od innych. Smutne i burzliwe są losy tych, którzy odstają, nie potrafią się dopasować, słowem sprawiających wrażenie nietutejszych i niepotrzebnych. Rhoda była jak cień. Prześlizgiwała się przez ściany, stawała zawsze w kątach i starała się naśladować swój pierwowzór – być cieniem kogoś. Potrzebowała podpory, dziewczyny za którą mogłaby powtarzać jak papuga wszystko co robi, by nie zostać tak bezceremonialnie zepchnięta na margines, by faktycznie nie zostać tym cieniem, którego nikt nie obchodzi. Tajemnicza i skryta. Kochająca się w swojej samotności. Może właśnie lubi takie życie u podnóża góry, nigdy na szczycie i nigdy nie w centrum uwagi. Żyję dla siebie. Wystawna egzystencja jest dla niej czymś gorszym od kiczu – za dużo w niej błyskotek, bo przecież w prawdziwym życiu nic aż tak się nie błyszczy. Funkcjonuję głównie dzięki swojej wyobraźni oraz myśli, które przemykają w jej głowie jedna za drugą, tak że zawsze ma jeszcze coś sobie do powiedzenia. Żyje w bańce. A bańka od urodzenia nadyma się i nadyma, aż… pęka przebita przez jej właścicielkę. A jednak trudne było życie w zamknięciu, skoro Rhoda w kwiecie wieku skoczę do morza. Daję się pochłonąć falą, przedwcześnie i na swoje życzenie. Potrafię sobie wyobrazić reakcję wody na niespodziewany dotyk jej młodego ciała. Wpadła do wody głęboko. Na powierzchni pojawiły się duże kręgi i morska piana oraz kilka bąbelków wypuszczonego powietrza. I tyle. Nabrzmiała fala zwinęła się w rulon i uderzyła o brzeg. Później wyrzuciła na skalisty półwysep ciało, które kiedyś było ciepłe, żywe i chodziło po tej plaży, wówczas pełne energii. Ale nie uprzedzajmy zanadto faktów.
W dzieciństwie, kiedy jeszcze cała szóstka chodziła razem do niewielkiej miejscowej szkółki, Rhoda nie radziła sobie za dobrze z liczbami. Były dla niej niezrozumiałe, jak znaki z obcego języka, o którym nigdy wcześniej nie słyszała. Gdzieś umknęło jej znaczenie wszystkich iksów i igreków – utopiło się w morzu ważniejszych myśli i nierealnych marzeń.
Rhoda lubi wieczory, ten moment kiedy wszyscy kładą się do łóżek na koniec dnia. Wtedy naprawdę może pobyć sama, choć śpi w pokoju pełnym dziewczyn w jej wieku. Wyobraża sobie wiele rzeczy, zbiera skarby, które z radością rozłoży gdzieś po środku lasu i będzie się im przyglądać, i gładzić, i może nawet z nimi rozmawiać, bo te skarby, które zebrała są całym jej światem, oryginalną utopią stworzoną przez nią i tylko dla niej. Lecz Rhoda nie jest z kamienia. Aż tak bardzo jednak nie różni się od innych. Bo pomimo tego lubowania się w swoim towarzystwie, Rhoda czuje się samotna, gdyż uświadamia sobie, że nie ma przy sobie nikogo bliskiego. Stworzyła swoją bańką całkowicie okrągłą, z pozoru idealną, bez żadnych drzwi czy furtek, przez które choć można by było zajrzeć do środka. „W strumieniu mojego istnienia jest jakaś tama, głęboki potok napotyka przeszkodę, burzy się, miota – jakiś splot w głębi nie poddaje się. Ach, co za ból, co za cierpienie! Słabnę, opadam z sił. Teraz moje ciało taje, jestem uwolniona, płonę. Teraz potok przelewa się głęboką, użyźniającą falą, otwierając zamknięcie, przełamując przegrodę, rozlewając się swobodnie. Komu dam to wszystko, co teraz przepływa przeze mnie, co wypływa z mojego ciepłego, gąbczastego ciała? Zbiorę kwiaty i ofiaruje je ach! komu?”
Rhoda wydaje się również bardziej związana z naturą, niż reszta. Inny zwracają uwagę na piękność i niezwykłość świata, Rhoda nawiązuje więź. Małe ptaszki oraz pokaźnej wielkości drzewa stają się dla niej ważne, tak samo jak tajemniczy księżyc. Może to jej jedyni żywi przyjaciele. Już lepiej zaprzyjaźnić się z rośliną, która przynajmniej oddycha, porusza się i wdaje owoce, niż z kolejnym skarbem, rzeczą, trwającą w swoich zimnych ramach nie-istnienia. Rhoda boi się przyszłości, a zwłaszcza całkowitego odrzucenia. Widzi nadchodzące lata w ciemnych barwach bezksiężycowej nocy – nie pozostawia nawet najmniejszego skrawka trawy nadziei. „Załamię się. Będą ze mnie szydzić przez całe życie. Będę się miotać pośród tych mężczyzn i kobiet o rozedrganych twarzach, o kłamliwych językach jak korek na wzburzonym morzu. Za każdym razem, kiedy otwierają się drzwi, zostaje uniesiona daleko, jak strzęp ziela. Jestem pianą, która opływa i zapełnia bielą najdalsze krawędzie skał; jestem także dziewczyną, tutaj, w tym pokoju.”
Rhoda się gubi. Powoli rozpada się na kawałki, bo nie ma przed sobą celu, niczego czego mogłaby się uchwycić, nikogo kto czekałaby na nią, kochał, czy po prostu stawiał ją w swoim centrum. Dla niej każda chwila jest osobną chwilą. Nic nie spaja się w żadną większą całość. Czas bynajmniej nie przypomina rzeki, która ciągle płynie. Jest bardziej jak film w kawałkach, jeszcze przed zmontowaniem. Podziwia beztroskie życie swoich przyjaciół. Beztroskie, bo z poczuciem sensu i spełnienia w sercu. Chciałaby tak, jak oni mieć w sobie tę pewność, a nie tylko ich naśladować. Bo ślepe powtarzanie to nie współprzeżywanie, lecz jakaś marna chęć stania się kąpią, której daleko jeszcze do oryginału;
Rhoda miała romans z Louisem. Dwoje odmieńców połączyło się za sprawą swojej inności. Czy wówczas, kiedy kochali się tak w zgodzie ze sobą, była szczęśliwa? Czy potrafiła choć na w chwilę odsunąć od siebie bezsens istnienia i skupić się na tym, co tu i teraz, na ich miłości? Możliwe… Ale jej relacja z Louisem nie była doskonałym lekarstwem dla jej samotności oraz wewnętrznego, głębokiego poczucia beznadziei. Nawet on, Louis, syn bankiera z Brisbane, ten co przez tyle lat zmagał się ze swoim australijskim akcentem, nie odwiódł jej od samobójstwa.
Rhoda ofiarowała Percivalowi wiązankę fiołków. Na jego śmierć złożyła te kwiaty, by dać coś od siebie marnym połacią ciemności. Utworzyć więź pomiędzy istnieniem w pamięci a nie istnieniem w ogóle. „W falę rozbijającą się o brzeg, w falę miotającą białą pianę w najdalsze zakątki świata rzucam moje fiołki, moją ofiarę Percivalowi.” Rhoda inaczej pojmowała to, co my nazywamy życiem i śmiercią. Chyba same istnienie nie miało dla niej większego znaczenia, bo skoro nie miała celu, mogła unosić się w przestworzach, bądź nie – to nieistotne. Choć kiedy już żyła naprawdę czuła wyraźnie każdą chwilę, chociaż te chwilę były tylko niepowiązanymi ze sobą urywkami, nigdy nie składały się w większą całość; Mam wrażanie, że lubiła Percivala – największą gwiazdę, jaką znała. Zresztą wszyscy go lubili, ba wręcz kochali Percivala, popularność ma swoje zalety, nie przeczę. Wszyscy też ubolewali po jego śmierci w Indiach. Najbardziej zrozpaczony był Neville, pewnie, jak przypuszcza Rhoda, „patrzył przez łzy w okno, a potem przejrzy przez łzy i zapyta: „Kto to przechodzi za oknem? – Jaki piękny chłopiec?”. Rhodę i Percivala dzieliła psychiczna przepaść, jednak połączona w pewnym punkcie chwiejnym drewnianym mostem, który pozwalał im w zgodzie przebywać w swoim towarzystwie wśród wspólnych przyjaciół.
Do umysłu Rhody powoli wkrada się szaleństwo. Wkrada się i zaczyna sprawować nad nią kontrolę. Jej wyimaginowany świat zaczyna się splatać z tym prawdziwym w niepojęty sposób. Każdy dzień staje się większą bądź mniejszą udręką. Noc jest wybawieniem, czymś na kształt ochłody dla starganej emocjami (głównie lekiem i bezdusznym poczuciem samotności) duszy. Bezwładne unoszenie się na falach wydaje się co raz bardziej kuszące, a wszystko co wymaga starań i pracy, zbyteczne. Jeszcze na dodatek Rhoda boi się życia i nienawidzi ludzi. Ten świat jest dla niej co raz mniej przyjaznym miejscem. Acha i jeszcze jedno „i” – opuściła Louisa, ona sam z własnej woli, bo obawiała się uścisków.
Rhoda nie dała naturalnie pochłonąć się swojej fali. Ona poszła jej na spotkanie. Spojrzała jej prosto w twarz, w jej jeszcze nie do końca zwinięty język. Tak zakończyła swoje życie, przedwcześnie, absolutnie niepotrzebnie i na swoje życzenie.
Przewodnik – słońce:W tej książce etapy życia bohaterów wyznacza słońce. Opowieść zaczyna się o świcie, kiedy niebo zaróżowione wita nowo rozpoczęty dzień, a kończy o zachodzie gdy niebo również różowe tym razem żegna się, by na kilka godzin nocnych zamknąć swe oczy jakby kładąc się do snu. A więc historia rodzi się i umiera. Żyję zaledwie dwadzieścia cztery godziny, lecz to wystarczająco długo, by prześledzić historię szóstki przyjaciół, którzy podczas swojego krótkiego życia z zadziwiającą intensywnością chłonęli każde doświadczenie.
Z drugiej strony akcja „Fal” wcale nie musi się dziać w ciągu jednego dnia. Możliwe, że droga słońca po nieba została przedstawiona symbolicznie, po to aby zaznaczyć kolejne etapy życia bohaterów. Dzieciństwo – świt; śmierć Percivala – południe; zmierzch – śmierć (itd., itp.). Ten krótki „wstęp” do każdego rozdziału jest jedynym głosem trzecio osobowego narratora w książce. Pisany jest kursywą i zawsze, jakoby sugestywnie, rozpoczyna się od słowa „słońce”. A czymże jest to słońce w tej powieści? Bogiem? Autorką, która ma moc nad świtem i zachodem bohaterów? Nikim szczególnym, po prostu sobą? Ostatnia odpowiedź wydaje się najbardziej prawdopodobna. Słońce jest tutaj gwiazdą, odróżniającą dzień od nocy, byt od niebytu. Sprawia, że bohaterowie rodzą się i dojrzewają; umierają, kiedy zachodzi – wtedy właśnie o skalisty brzeg rozbija się fala ich życia.
Virginia Woolf – szalony geniusz:
„Fale” nie są najpopularniejszą książką Virginii Woolf. Nie są nawet tą powieścią, która przyniosła jej popularność. Więc w zasadzie w całym jej dorobku, ta pozycja niczym zanadto się nie wyróżnia. Któż słysząc nazwisko „Woolf” myśli o „Falach”? Zdaje się, że nikt poza mną. Bo zazwyczaj ludziom, którzy choć trochę orientują się w XX wiecznej literaturze angielskiej, cichutki głosik z tyłu głowy szepczę: „Pani Dalloway”, „Do latarni morskiej”, „Pokój Jakuba”, a później w trakcie dyskusji z zaświatów powracają takie nazwy i nazwiska: Bloomsbury Group, modernizm, strumień świadomości, Joyce, Vita Sackville-West, żona, lesbijka, samobójczyni, geniusz… Ale czy te nazwy i nazwiska rzucane mimochodem (choć nie wyzbyte z wewnętrznej ekscytacji) podczas zwyczajnej burzy mózgów, mają jakieś znaczenie dla ogólnego wyrazu tej powieści? Oczywiście, że tak. Dwa twory: książka i jej autor, są niczym ciało i dusza, połączone ze sobą nierozerwalną więzią; gdy przetniesz jedną nić, zniszczysz też tą drugą. Książka jest odzwierciedleniem duszy pisarza, istnieje zawsze tylko połączona z ciałem, wyraża jego pragnienia, słabości, skomplikowane podejście do świata i tym podobne… Wyjątkami od tej reguły są książki naukowe, reportaże (nie autobiograficzne) oraz biografię – w nich znajduje się zaledwie mały ułamek osobowości autora, przywiązany starannie do słupa (jak pies, który musi czekać i słuchać się swojego pana) odgórnych zasad, którymi charakteryzują się te gatunki. Virginia Woolf za przyczynę tego związku, a może czasem romansu gdy obie strony są bardziej kapryśne, niezdecydowane, pisarza i jego twórczości, podaję wieloznaczeniowość słów i rozwijając tę myśl piszę: „Przecież żaden autor nie chcę narzucać czytelnikowi swojego żałosnego charakteru, swoich osobistych sekretów i wad. Ale czy któremukolwiek pisarzowi – który nie jest tylko przepisywaczem – udało się zachować całkowitą bezosobowość? Nie ma rady – zawsze razem z książką poznajemy autora.”[1]
Pisarka sama wpadła w sidła swojej tezy – zresztą było to nieuniknione. Pozwolę sobie wysnuć pewną teorię, na którą wpadłam po zagłębieniu się w życiorys i charakter Virginii Woolf. Dodam jeszcze, że zawsze kiedy jakaś książka mnie zachwyci, mam w sobie przemożną chęć poznania autora tej pozycji (i nie ma dla mnie znaczenia fakt czy autor jeszcze żyję, czy nie). Zupełnie tak, jakbym po poznaniu duszy chciała również zobaczyć ciało – czyli wszystkie fizyczne i przyziemne aspekty jego życia. Ciekawią mnie dwie strony tego medalu; czasami, co dziwne, biografia pisarza jest bardziej interesująca od jego twórczości. W „Falach” mamy trzy bohaterki i trzech bohaterów. Moja teoria obejmuje tylko Jinny, Susan i Rhodę – w chłopcach, może po za homoseksualnością Nevilla, nie dostrzegam żadnych znaczących podobieństw z autorką. A więc, według moich subiektywnych obserwacji, Jinny – jest dziewczyną, którą Virginia marzyła być (oddała by całą swoją znajomość greki za umiejętność tańczenia); Susan – jest dziewczyną, matką, którą Virginia po części pragnęła i mogłaby być, gdyby nie jej szaleństwo; Rhoda – jest dziewczyną, którą przez całe swoje życie była Virginia Woolf.
I choć tej wielkiej pisarce XX wieku w życiu prywatnym daleko było do ideału, to jednak w jej esejach, książkach niezaprzeczalnie widać, płynący najpewniej z głębi jasne strony jej duszy, geniusz. Twórczość Virginii Woolf pokazuję nam nowe oblicze literatury, w której czytelnik przeżywa każde, napisane z subtelnością poezji, słowo oraz staje się częścią, jakoby wtapia się w białe kartki zapisane czarnym tuszem, opowiadanej historii.[2][1] Cytat z eseju „Kunszt” Virginii Woolf.
[2] Warto jeszcze na końcu zaznaczyć, iż w tej recenzji, jak w życiu, czas przeszły przeplata się z teraźniejszym.
[1] Prawie wszystkie zamieszczone w tej recenzji cytaty pochodzą z książki „Fale” Virginii Woolf.
Komentarze
Prześlij komentarz