Dom pusty, zamknięty na cztery spusty. W nim trzy duchy –
każdy inny, wyjątkowy. Choć wydaje się to surrealistyczne to prawdą jest, że w
każdym domu czają się latające stwory o białych twarzach. Bo czy każdy z nas
nie ma w sobie złowrogiej postaci co straszy go w nocy i nie daje mu spać? Czasem
nasze duchy, niczym pałeczki coli żyją z nami w symbiozie; innym zaś razem
toczymy z nimi walkę, albo już wcale walczyć nie chcemy.
Jest taki dom w
Alexandrii na ulicy Georga, co zieje samotnością z podwórza. Tam kiedyś tętniło
życie, a teraz… panuję pustka. Bo niedaleko na pewnym drzewie „wisielców”
wydarzyła się tragedia. Pewien niewinny chłopiec, który życie swoje niedawno
rozpoczął, zawisną na ów przeklętym konarze; zawisnął i już na zawsze pozostał
na górze, bo do niektórych pociągów sprzedaje się tylko jeden bilet – bez
powrotu. Tragedia. Chcielibyśmy mieć wybór, wybrać miejsce i czas, a tymczasem
odchodzimy z okrągłymi oczami, nieprzyzwyczajeni bo nieoswojeni. Kiedyś to
może, niczym Polikarp pogawędzilibyśmy przez chwilę z przeznaczeniem – teraz to niemożliwe, strach odebrał nam mowę. Choć
przyznaję, istnieją potwierdzające wyjątki. Nie muszę głęboko sięgać, by się o
tym przekonać.
Ostatnio przy stole,
gdzie też mają miejsce wszystkie rodzinne rozmowy, dowiedziałam się o tragedii.
Mama: „nieswoi, poważni” , ja: „śmierć”. Tymczasem to tylko karetka, która
zabrała „przyczynę tego dziwnego zachowania”. Można było pomyśleć o słońcu, lub
o dniach, w których jest schowane za chmurami. Można było… lecz po mimo starań
w mojej głowie panuję noc, ciemna, nieprzebyta, nieodkryta żywymi oczami
zupełnie jak trumna zamknięta na amen. Jednak jestem „oswojona”. Bo w końcu
tyle już ich było tych… „wyjątkowych” pogrzebów; Zdaje się, że na horyzoncie
jest ich jeszcze wiele. Choć może ja będę pierwsza (nigdy nic nie wiadomo); Z
tego wszystkiego już nawet nie wiem co gorsze.
Cóż…
Czy
chcesz, czy chcesz
Pod
drzewem skryć się?
Choć
trup ze mnie już, uwolnię cię od przemocy.
Dziwnie
już tutaj bywało,
Nie
dziwniej więc by się stało,
Samotny
dom w centrum miasta. W środku stosy starych gazet i brudnych naczyń; jest w
nim wiele rzeczy, ale nie ma jeszcze więcej. Nie ma rozmów przy dużym stole,
kolacji jedzonych wspólnie, ani ważnego zainteresowania, które napędza wzajemne
relacje. Wszyscy żyją razem, lecz jakoby osobną. Poróżnieni przez tragedię, ów
drzewo wisielców. To smutne, bo duchy są młode, więc mogłyby żyć jak… każdy.
Tymczasem nie mają nikogo, muszę radzić sobie same po części z własnego wyboru,
a po części dla tego, że świat jest okrutny i nie pozwala nam wybrać ani
miejsca, ani czasu.
„To
imię i nazwisko mówi samo za siebie” – lecz tak się składa, że nie zawsze:
Robin w
wieku dziewięciu lat został powieszonych na starym drzewie w ogrodzie rodziców.
Dwanaście wiosen później jego młodsza siostra Harriet pragnie dopaść dawnego
mordercę i rozwiązać tajemniczą zagadkę. Wraz ze swoim najlepszym przyjacielem
szuka zemsty oraz (podświadomie) sensu.
Donna
Tartt. To imię i nazwisko mówi samo za siebie. Więc powinno być świetnie, a jednak
niekoniecznie… Myślę, że znam potencjał tej pisarki. Tej wybitnej laureatki
nagrody Pulitzera. I to był niż. Z jednej strony coś wyjątkowego (jak zresztą
wszystko co wychodzi spod pióra Donny), lecz z drugiej coś, moim zdaniem
niedopracowanego. Powieść bez fabuły. Bohaterowie nierówni; brak „napięcia”,
tak potrzebnego w literaturze pięknej; Ktoś zarzucił mi, że nie zrozumiałam tej
książki. Skoro tak twierdzi… Ja jednak mam swoje zdanie: i choć było to coś wyjątkowego, to nie powiedziałabym aby ta „wyjątkowość” jakoś
szczególnie przypadła mi do gustu.
Zbrodnia
napędza zbrodnie:
Mechanizm
zemsty jest bardzo interesujący. Zawsze jest „coś”, co nakręca zegar. Później
wskazówki toczą się po tarczy, jedna goni drugą, tak że z obawy ta pierwsza
przyspiesza. W pewnym momencie nie wiemy już jaka jest godzina. Kolejne
wydarzenia zlewają się w jedno, aż w końcu jest już za późno na ratunek – karetka
zabiera nas pod drzewo wisielców. A może zemsta jest słuszna? Może to tylko
indywidualny wymiar sprawiedliwości? Coś mi się nie wydaje… Bo w czym jesteśmy
lepsi od tamtych, którzy zabili pierwsi? Płakaliśmy po naszej starcie, a ktoś
inny będzie płakał po swojej. Chociaż to wiemy, to i tak dajemy się ponieść
emocjom. Cóż… myślimy, że tak trzeba, że przecież nie możemy dopuścić, by
zabójca dopadł kolejne swoje ofiary. Tylko pytanie: kto dopadnie nas, kiedy już
zrealizujemy swoje plany.
To dziwne.
Harriet nie znała swojego brata. Umarł, kiedy była zaledwie niemowlęciem. Nie
znała go. Był jej bratem, choć w zasadzie zupełnie obcym człowiekiem. A jednak
zapragnęła pomścić Robina. W zasadzie nie jego konkretnie, bo przecież był dla
niej obcy, lecz opowieści innych o nim, które w ferworze ogólnego zachwytu nad
jego „wspaniałą” egzystencją, urosły w umyśle Harriet do rangi wspomnień - jej
własnych - które postanowiła ocalić przed hańbiącą niewiedzą. Wybrała się na
wyprawę na drugi koniec świata (miasta). Wyciągnęła wnioski. A z owych wniosków
postawiła niepodważalną tezę; I tak podążając tą drogą mogłaby zostać
morderczynią. „Mogłaby”, a może już została? Bo czy myśli nie prowadzą do
czynów, a impulsywne czyny do myśli? A gdyby to wszystko były jednym, co
miałoby większe znaczenie chęci, czy skutki? Zdaje się, że ważne są jedne i
drugie; że życie jakoś się toczy, niezależnie od tego które z nich w danym
momencie dominuję.
Nudno
tak, gdy ma się wolny czas:
Nie wiem co robić
Zdaje się, że wszystko wyparowało
Że słońce zabrało
I już…
Nie oddało
Więc
nic nie zostało
A kiedy
przyjdzie letnia pora, lub zimna sroga, wszystko ustaje, jakoby zahibernowane w
przestrzeni i czasie. Nie chcę się nic, choć wcześniej postanowiło się wiele.
To przykre tak marnować sobie życie. To przykre ciągle się zawodzić – na
wszystkich i siebie. To przykre zasypiać z myślą, że gdyby już się nie wstało
nikt nie przejąłby się tym zbytnie, tylko sobie dalej, na jawie, marnował sobie
życie.
W końcu
dowód ostatni: w ogrodzie stoi drzewo stare, co kwitnie tylko w lecie. Choć z
jednej strony piękne, to jednak złowrogie – to drzewo wisielców, do którego prowadzi
wąska ścieżka zemsty.
Harriet
– wnioski końcowe:
Gdzieś tak
na końcu tej wielkiej opowieści rodzi się pytanie: czy warto byłoby zabić? Albo
poznać tę „wielką” prawdę? Cel, prawdziwy powód, zgubił się po środku drogi.
Więc nie wiem już dlaczego tak pędzę. „Myślałem, że uczę się jak żyć, a uczyłem
się jak umierać” powiedział da Vinci. Życie i śmierć to bardzo kapryśne
antonimy. Boją się siebie, niczym ogień i woda, a i tak bez jednego, czy
drugiego istnieć nie mogą.
Danny
przeżył. Robin został zabity przez mordercę bez twarzy. Pemberton dowiedział
się od Hely’ego o wydarzeniach na wieży – nie uwierzył mu. Najlepszy przyjaciel
Harriet z przejęciem mówił o morderstwie; teraz ubóstwia ją jeszcze bardziej,
niż wcześniej – bo zrobiła to co chciała i „uszło jej to na sucho”. Natomiast
sama główna bohaterka, choć nie dowiedziała się prawdy (o śmierci), to jednak
cieszyła się, że spróbowała; że stawiła czoła temu, co niemożliwe.
Rodzimy
się by umrzeć. Żyjemy w społeczeństwie, ale każdy mieszka w osobnym mieszkaniu.
Robimy to, co do nas należy: sprzątamy, gotujemy, pracujemy… zazwyczaj jakoś to
jest. Czasem nękają nas wątpliwości. Nie pozwalają spać w nocy, ani się cieszyć
wschodzącym słońcem. Ale one mijają, bo łatwo jest wmówić sobie, że o nich
zapomnieliśmy; Przeżywamy wielkie sukcesy i wielkie porażki. Płaczemy, gdy boli
tak bardzo, że aż nie do zniesienia. Płaczemy również, kiedy łzy radości
zalewają nam oczy – wtedy ból brzucha jest również nie do zniesienia; Rodzimy dzieci. Wychowujemy nowe pokolenie na „lepszych”
ludzi. W końcu chowamy naszych rodziców, by później (z czasem) gdzieś nieopodal
ktoś nas zasypał zimną ziemią… Ale wcześniej, jeszcze przed końcem jest dobrze,
bo… żyjemy. Bo musimy każdego dnia zmagać się z naszą indywidualną samotnością.
Bo pragniemy zemsty – a to uczucie jest silniejsze, niż wszystko inne; Bo mamy
obok siebie Małego Przyjaciela, co
czasem pocieszy, łzy smutku osuszy i drzewo wisielców, stojące mimochodem w
ogrodzie, wskaże.
Komentarze
Prześlij komentarz