Ważne „i”
Dwa ciała w jedno złączone
Dwa serca wybijające ten sam rytm
Słońce wesoło świeci
Spowija nas uśmiechem szczerym
Lecz nagle
Wschodzi księżyc
Wschodzi i ciemność zaprasza z piekła rodem
Wszystko się kończy
Gwałtownie
Choć ze wcześniejszą zapowiedzią zmroku
Więc duże serce jedno rozdziela się na dwa mniejsze,
Które powoli w swej samotności więdną
Umierają z tęsknoty,
Nie wiedzieć czemu nie potrafią zapomnieć
Dlaczego?
Bo smutno jest być samemu
Kiedy sens w bezsens się przeradza
A życie to tylko ciąg kolejnych ciemnych dni
Teraz już wiem, jak ważne było to „i”,
Które łączyło dwie duszę w jedną
*
Coś gdzieś
we mnie siedzi. Ot tak usiadło niezapowiedziane. Bo któżby się spodziewał, że
tomisko co ma stron lekko ponad pięćset tak we mnie ugrzęźnie. Na amen. Choćbym
próbowała, koparkę wyzywała, piłę łańcuchową uruchamiała, to na nic moje
bzdurne wysiłki się zdadzą. Nie można zniszczyć Biblii, ani „powieści o
diable”. To zupełnie tak, jakby strać się wyplenić coś z ludzkich umysłów –
poddać skutecznemu praniu. Jednak pomimo usilnych starań nie da się, ponieważ
istnieją plamy, brudy niezmywalne.
Biały napis
na czerwonym tle wzywa mnie. Krzyczy. Domaga się uwagi. Nawet w nocy nie daje
mi spać. A w dzień to istna katorga, bo myśli nabierają ostrzejszego wyrazu.
Zaczynają formułować się w wnioski, a wnioski w pytania bez odpowiedzi. I jak
tu żyć, kiedy przy każdej zapalonej świecy widzę gdzieś w kącie cień Wolanda?;
W zgliszczach zupełnych, w serii niefortunnych zdarzeń, we wszystkim co choć
trochę odbiega od normy, dostrzegam fatum czarnego kota, zwanego Behemot. Jakie
to proste poddać się hipnozie, jakoby zahibernować nasze prawdziwe uczucia,
której gdzieś w środku w nas, walą pięściami w sufit ze szkła. To jeszcze nic.
Najgorszy, ten jest co skazał Jego na śmierć. Winny, bez winny. Odpowiedzialny
za wszystko, choć nie specjalnie. Targany wyrzutami sumienia i niechybnie
smażący się w piekle. Któż to? Ten, o którym wspominamy co roku, bez cienia
współczucia. Ten uosabiany z sędzią co się nie miesza, co ręce umywa, bo dba o
czystość; Gdzieś tam leży dawno zapomniane miasto, inny świat. Przetrwały z
niego tylko zapiski, nieliczne jak się zdaje. Zostały one wpisane do złotej
księgi prawy, o słowach wagi ciężkiej. A gdzie miejsce na szarość? Na światło i
mrok jednocześnie. Gdzie świt, gdzie mrok? Gdzie posłanie zabójcy, na którym
spoczywa okrutny piąty prokurator Judei, rzymski ekwita Poncjusz Piłat.
Mistrz
prozy stworzył Mistrza:
Przewracając
strony powieść wyraźnie wyczuwam nieśmiertelne bicie jej serca. Zdaje się, że
książka nadal żyje w moim oczach, co więcej nie postarzała się przez te
wszystkie lata nawet odrobinę. Jest dalej tam samo młoda, wręcz piękna.
Zachwyca mnie swoją unikatowością oraz drzemiącym w niej potencjale; Chwytam
palcami brzegi stron i jeżdżę po nich tam i z powrotem. Moja podróż powoduje
wiatr, a także wydzielanie się jedynego w swoim rodzaju zapachu drewna – tak
pachnieć mogę tylko litery zamienione w magiczne słowa. Na okładce dzieła widzę
Małgorzatę. Podziwiam jej niebagatelną urodę, patrzę jej prosto w oczy,
uśmiecham się delikatnie. Lecz ona tego nie zauważa, nadal błądzi gdzieś
niewiadomym wzrokiem, prawie płacząc z rozpaczy, że Mistrza swojego dostrzec
nie może. Ubrana jest tak, jak przystoi być ubranym na każdym pogrzebie. Suknie
ma czarną, włosy spięte, a na uszach delikatne perły, podkreślające
niepowtarzalność ostatniego pożegnania. Jest blada. Wygląda niemal, jak trup.
Może to przez zdjęcie, szarość to zawsze nikły kolor, w porównaniu do
intensywnej głębokiej czerni, która utula nas swym płaszcze. Nie pozwala
myśleć, a jednak paradoksalnie wzbudza naszą wyobraźnie. Ale to jeszcze nic.
Małgorzata jest mało interesująca. To jej cień przykuwa głównie moją uwagę.
Cień z rogami i okrągłą głową, bez żadnych punktów szczególnych. Niebywałe, że
diabeł zechciał nam się objawić w taki sposób – że zniżył się do roli cienia,
postaci widocznej tylko dzięki słońcu. A jednak czai się on gdzieś w
Małgorzacie. Ba! On przecież czai się w każdym z nas. W końcu to nasz cień,
który nie daje nam spokoju, nawet wtedy gdy sen nas zmroczy (choć pozornie
słońca już nie ma); Małgorzato Nikołajewna mam nadzieję, że nie obrazisz się za
te bzdurne słówka. Może i każdy ma coś w sobie z diabła, ale nie każdy lubi jak
się mu o tym przypomina. Więc wybacz (pozwól, że użyję twojego prawdziwego
imienia) Jeleno Siergiejewno Szyłowska, żono Bułhakowa – Mistrza.
Gdzie
książka moja, tam i serce moje. Niech nie łudzą się wszyscy czytelnicy, którzy
nigdy prawdziwego pisarstwa nie posmakowali. Autor wcale, a wcale nie ma tak
wielkie, nieograniczonej wyobraźni, jak Wam się zdaje. Ma tylko głowę pełną
pomysłów i baczne oko, obserwujące wszystko wokoło. Tak więc tylko
autobiografia jest powieścią najmniej autobiograficzną – same fakty są
niezwykle nudne, wręcz niepotrzebne, kiedy nie są ubrane w najpiękniejszą
suknie metafor. Bo czymże jest pisarz bez jego duszy, serca, które chce pisać
ukrycie, niczego wprost nie mówić? Wobec tego wszystko co go otacza jest jego
nieskończoną inspiracją. To są drzewa kwitnące nietypowo o tej porze roku,
życiowe porażki, przepełnione smutkiem, wręcz aktem rezygnacji, poddania się,
które nie można inaczej przepędzić, aniżeli opisując je; wreszcie to są ludzie
– najzdolniejsi aktorzy, pełni różnorodnych barw, które można ze sobą mieszać w
dowolnych proporcjach, by koniec końców uzyskać coś nietypowego. Obraz wesoły,
smutny, jasny, mroczny, a także prawdziwy i nierealny zarazem.
Otwierając
księgę prawd, poznaje Mistrza bardzo dokładnie. Po nieco dłuższym czasie czytam
z niego, jak z nut (nawet tych najbardziej skomplikowanych), widzę na otwartej
dłoni wszystkie błędy, niedociągnięcia – wszystko to, co ukryć się nie da, gdy
rozmawia się szczerze, bez zbędnych (aczkolwiek nieodłącznych) diabelskich
rogów; Więc jaki jest ten sławny Bułhakow? Czy to Bóg, Poncjusz Piłat, a może
wręcz Woland we własnej osobie? Któż wie, w końcu nawet szczerość dziecka
przybiera czasem maski różne, co bez odpowiedniego kodu rozszyfrować się nie
da. Wśród tych wszystkich zagmatwanych informacji, w których nie sposób się
odnaleźć, gdy patrzy się na nie z boku, więc jakoby ze złej perspektywy, jedno
wiem na pewno, że zaiste Mistrzem był, może i nawet tak wielkim, jak śmiał się
nazwać.
Przed
słowem rzut oka na tych mniej ważnych, co nie zasługują na to, by na okładce
się znaleźć:
Widzimy
słowo. Kosztujemy jego smak, wypowiadając je na głos. Czasem skomplikowane
zdania i frazesy wkupią się w nasze łaski, trafią prosto do naszego serca,
zagnieżdżą się w nim zupełnie. Lecz częściej przechodzimy obok wspaniałości
słów obojętnie, bo akurat one nie robią na nas większego wrażenie. Gdzieś
pomiędzy naszą adoracją, a obojętnością spoczywa głęboko zakorzeniona
nienawiść, która ujawnia się (na szczęście) tylko w nielicznych sytuacjach. Ale
sprawa słów, szczególnie tych zagranicznych jest bardzo zagmatwana. Bo
ostatecznie czyją książkę czytamy autora, czy tłumacza? I tu pojawia się
problem nie do rozwiązania, ponieważ te dwie osoby w tworzeniu nowej powieść
grają pierwsze skrzypce. Z racji tego, że trudno by nam było przeczytać jakąś
powieść w oryginale, świat poszedł nam na rękę, tworząc nowy zawód, ku naszej
wygodzie. Zazwyczaj więc (z racji ograniczonych środków i czasu) nie mamy pod
dostatkiem różnych tłumaczeń tej samej pozycji. Zazwyczaj jest jedno;
ograniczona pula błędów, wyborów, które musimy podjąć. Załóżmy, że kupiliśmy i
przeczytaliśmy książkę, która nie podobała nam się ze względu na język. W tym
przypadku powodów jest mnóstwo. Bo to zdania za bardzo pourywane, dialogi mało
ciekawe, ręcz niespójne miejscami, a na dodatek słowa są nieadekwatne, jakoby
czegoś w nich brakowało. Wobec tego czujemy się rozżaleni. Smutek i złość zżera
jednocześnie naszą duszę. Może jeszcze gdzieś tam na dnie naszego sumienia
czają się pretensje to wydawców, że takie antydzieło zgodzili się na rynek
wprowadzić. Cóż począć w takiej sytuacji? Skargę do autora napisać, czy
chociażby niepochlebną opinię na lubimyczytać.pl? (Preferuję zarówno jedno, jak
i drugie rozwiązanie.) W tym wypadku możliwe, że wina leży po stronię tłumacza,
który w cudowne słowa obcego języka, zamienił w ochłapy okrutnie brzmiące, jak
zgrzyt metalu o metal w języku ojczystym. Wiem, że to straszna strata, ale cóż…
różnych opinii na świecie jest tyle, co gwiazd świecących na niebie o północy.
Gdzieś tam
w zamierzchłej przeszłości, kiedy to jeszcze nasi ogromni przyjaciele (co
wyginęli) stąpali po ziemi, ja małolata niedoświadczona, wcale nie zwracałam
uwagi na jakiekolwiek tłumaczenie. Były, bo były, ale bez jakichkolwiek
fajerwerków. W końcu tłumacz, choć rolę pełni zaszczytną, jeszcze nie doczekał
się miejsca na wielebnej okładce, co zawsze najbardziej wzrok widzów przyciąga.
Ale kiedyś któż wie, może gdy my już, tak samo jak nasi dawni przyjaciele,
wyginiemy doceni się pracę tych, bez których czytanie zagranicznych powieści
nie byłoby w zasadzie możliwie.
Mój
egzemplarz tej książki, na którą zwracam dzisiaj szczególną uwagę kupiłam,
jakoby przypadkiem. Zakupu tego w tamtej chwili specjalnie nie planowałam;
najwyraźniej to był prezent od losu już dawno mi przez Febusa[1]
zapisany. Urzekła mnie w tym wydaniu piękna Małgorzata i rogi diabła wystające
z jej głowy. Jak się później okazało zakupiłam przypadkiem najnowsze wydanie
„powieści o diable”, w przekładzie państwa Leokadi Anny, Grzegorza, oraz Igora
Przebindy. Ten „Mistrz i Małgorzata” posiada pokaźny zbiór przypisów, liczących
łącznie siedemdziesiąt stron. Ta niebywała liczba pozwala czytelnikowi na
jeszcze głębsze zanurzenie się i zrozumienie realiów książki. Dla mnie
osobiście owe przypisy były wielce pomocne, bowiem pomogły mi one w dużym
stopniu zauważyć związek pomiędzy Mistrzem, a Bułhakowem – a takie
reminiscencje są zawsze dla mnie niezwykle interesujące; bo w powieści aż czuć
serce i duszę, która subtelnie wyłania się na karatach książki, pozwala odkryć
tym samym nową historię, tym razem prawdziwą, która miała miejsce pod tymi
samymi gwiazdami, pod tym samym słońcem, lecz gdzie indziej i w innym czasie.
Będę
pisał aż skończę (i wydam), chobym miał wcześniej umrzeć, czy duszę swą diabłu
zaprzedać:
Trwam w
zawieszeniu pomiędzy tym co czuję, a tym co opisuję. Nie raz te dwie rzeczy
zlewają się w jedną, zacierając granicę pomiędzy rzeczywistością zmyśloną, a tą
realną. Gdzieś tam we mnie kryje się szał, szaleństwo, które nie pozwala
stworzyć bezpieczny dystans rozsądku. Pokrótce wyjaśniając: powoli stają się
moją prozą, obsesją, niepozwalającą mi na inne czynności, niż pisanie. To wokół
niej kręci się moje życie, reszta to tylko dodatek, jakoby prezent niechciany
(z wyjątkiem jej jedynej, potwierdzającej regułę). Chyba słuch mi ostatnio
szwankuje, bo nie usłyszałem nawet kiedy podeszła – choroba, śmierć
zdradziecka, co czai się tuż za rogiem. Porwała mnie w swój taniec, w którym to
ona prowadziła, ja nie miałem nic do gadania. Pamiętam jedynie, że stało się to
tuż po tym, jak dzieło swe ukończyłem i do redakcji zaniosłem. To pierwsze
wydarzenie (zakończenie chwili pisania, trwającej już długo) było jak pożądany
łyk wody, ulgi, ale też niepewność, która towarzyszyła mi przy wydarzeniu
drugim. Lecz niepewność to pikuś, zwykła błahostka, w porównaniu do tego, co
działo się potem; Odrzucenia bywają najgorsze, niespodziewane, bardzo bolesne,
wzbudzające wewnętrzny sprzeciw. Bo jak to się nadaje? Przecież włożyłem w to
całe serce, duszę i… nic? Tak po prostu wszystko pójdzie na marne?
Najwyraźniej, i jeszcze po drodze do Szeolu zdoła mnie wpędzić; Gdy
niepochlebne opinię napływały, a pustka się zwiększała, to śmierć jeszcze
intensywniej do mych bram pukała. Moja obsesja mnie wykończyła i czarną dziurę
po sobie pozostawiła. Ale cóż mogłem poradzić na to, że taką pracę napisałem? Wiem,
mogłem stworzyć coś bardziej przystępnego, co już było i jest nowe zarazem; coś
co mieści się w wyznaczonych ramach. Lecz nie chciałem. Napisałem to, co
napisać musiałem. Robiłem to dla samego aktu tworzenia, tak po prostu bez
zobowiązania, a jedynie z nadzieją nikłą na odbiór dobry, oraz nieśmiertelną
czapkę z dużym, wygrawerowanym po środku „M”.
Wszystko
przez kwiat żółty, los sprzyjający i potrzebę uśmiechu, oraz łez wyparowania:
Czy
wierzyć można w cokolwiek, skoro wszystko wydaje się takie kruche i nikłe,
wręcz czasem nierealne? Pewnie, że można. Najbardziej w siebie i miłość
wieczną, niepokonaną, co zazwyczaj objawia się tylko w naszych sennych
marzeniach. Lecz na wstępie, aby żadne niedomówienia nie doszły do głosu,
lepiej zawczasu wyjaśnić: „powieść o diable”, to powieść o diable - broń Boże
nie o miłości! Niech nie zwiedzie Was napis ckliwy, oraz bajeczne „i” po
środku. To tylko cukierki, niestety w środku przeterminowane, zepsute do głębi.
Jednakże relacja pomiędzy Mistrzem, a Małgorzatą jest bardzo ciekawa. To niemal
przykład prawdziwej, wiecznej miłość, aż do i po śmierci. Co Małgorzata nie
byłaby w stanie uczynić, by nieskończoność tych samych szczęśliwych chwil wraz
ze swoim ukochanym przeżyć. Nawet była wstanie zawrzeć okrutny pakt z samy
diabłem, sprzedać swoją duszę za jeden uścisk, wręcz jedno niezobowiązujące
muśnięcie dłoni wymarzonej. Czy takie uczucia naprawdę istnieją? Czy to może
zaledwie fantazję Mistrza, albo wielebnych stwórców Orfeusza i Eurydyki?
Powiedzmy, że tak. Bo gdyby biednym maturzystą taką oto hipotezę postawić, to
wnet biorąc pióro do reki w niepodważalna tezę, podpartą trzema argumentami i
przykładami, by ją zamienili. Lecz życie (na szczęście) wymaga od nas czegoś
więcej, aniżeli tylko dobrze napisanej rozprawki.
Relacja
dogłębnie zakochany kochanków może skłonić nas do refleksji na temat trwałości
i szczerość ludzkich uczuć. Kto z nas gotowy jest w ogień piekielny za swoim
sercem wskoczyć, choćbyśmy mielić żywi, bądź tacy sami już z niego nie
powrócić? Albo któż poważy się na wylewanie potoku łez, zamartwianie się
nieustanne, życie w kłamstwie, tylko po to by w zaszczytnym momencie klęski nie
móc zapomnieć o obiekcie naszych nieskończonych cierpień, ale również radości
nigdy w pełni nie przeżytej…?
Taka
relacja niewątpliwie istniała pomiędzy Michaiłem, a Jeleną. Wcale nie zmyślam,
świadkowie mogą potwierdzić, że Mistrz i jego muza byli w zasadzie nierozłączni
– aż do śmierci.
Biedny
Iwan, ofiara największego przekrętu w dziejach Moskwy:
Najbardziej
wrażliwy, niepozorny, podatny na ludzkie wpływy, był właśnie Iwan, który od
początku powieści bezproblemowo wpada w zarzucone na niego sidła. On też do
samego końca swojej egzystencji musi znosić piętno wydarzeń, które rozegrały
się już ładnych parę lat temu na Patriarszych Prudach. Zapewne wspomina po dziś
dzień podczas wiosennej pełni, jako jedyny świadek, który spotkał szatana i do
końca go nie zapomniał.
Iwan
podczas lektury „Mistrza i Małgorzaty” zmienia się prawie nie do poznania. To
już nie ten sam poeta Bezdomny, którego spotkaliśmy na początku powieści.
Niestety prawda jest taka, że ludzie się zmieniają i to w zastraszającym
tempie.
Żyłem
sobie w miarę spokojnie. Tworzyłem coś od czasu do czasu, w szczególności na
zlecenie niejakiego nieboszczyka Berlioza dopóty, dopóki nie przytrafiła mi się
straszna halucynacja, która z dwojga złego nie przysporzyła aż tak wiele
nieszczęścia, jak co po niektórym. W końcu uświadomiłem sobie, że moja poezja
(niezależnie od tego, jakie wcześniej miałem o niej mniemanie) była okropnym
stekiem bzdur, marnującym cenne zasoby atramentu w moim zaiste wiecznym piórze.
Więc pisanie wierszy porzuciłem całkowicie, wręcz od tej pamiętnej halucynacji,
żadnego już ani nie przeczytałem. Skupiłem się na faktach. Historycznych. One
dawały mi ukojenie, bo były realne, bezpieczne. Prawdziwe. A jak wspominam ową
halucynację? Na co dzień nie myślę o niej wcale, robię to tylko wtedy, kiedy
muszę. Zazwyczaj jawi mi się ona jako ciąg niewyjaśnionych, wręcz absurdalnych
zdarzeń, które nigdy (i mówię to, kiedy jestem już w pełni władz umysłowych)
nie mogły się wydarzyć. Musiałem być bardzo podatny na machanie wte i wewte[2],
skoro nawet w przemawiającego kota kupującego bilety uwierzyłem. To
niewątpliwie w całej mojej historii była największa czarna dziura, która
wciągnęła mnie do środka na pewien czas i wypluła całkowicie odmienionego. Z
czarnej otchłani, oprócz wszechogarniającej ciemności nie pamiętam zbyt wiele,
zaledwie kilka niewyraźnych obrazów. Ale to może i dobrze, bo kto by chciał stanąć
oko w oko z szatanem i do końca życia zapamiętać wyraz jego okrutnej twarzy.
Wystarczy mi to, że niewątpliwie spotkam go po śmierci. Tak, po śmierci, lecz
jeszcze nie teraz.
Woland,
Korowiew, Behemot i Azazell urządzają wielki bal, niestety tylko nieliczni są
zaproszeni:
Młodzieniec
o oczach różnych, nie może być taki sam, co inny młodzieniec podobny do niego,
tylko że z ujednoliconym spojrzeniem. Już taka niespójność na wstępie
przekreśla go jako członka zaszczytnego grona „normalnych”. Bo przecież aby do
ów szczytnego grona należeć nasze zewnętrzne zwierciadło musi być przyzwoite,
albo przynajmniej nie budzić żadnych podejrzeć, czy krzywych spojrzeć z
czającym się pytaniem na końcu języka „Czy aby na pewno?”.
Woland to
diabeł – istny szatan prawdziwy. Choć może nie ma rogów, ani ogona żadnego, to
w jego duszy płynie ogień katuszy nieskończonej. Zresztą to on (oraz jego
świta) przysporzyła Moskwie tak wiele problemów, kiedy ów wesoła gromadka z
zaświatów w niej gościła. To wskazówka dla nas: diabeł czai się wszędzie, nawet
na półce z książkami w postaci „powieści o diable”. A jednak pomimo to, mam
wrażenie, że gdyby nie rozdział 23 – Wielki bal u szatana – to postać Wolanda
tylko w niektórych spraw (i to jeszcze nie aż tak istotnych) rysowałaby się jako ta najgorsza z najgorszych postaci
ówczesnego świata. Bo to całe zamieszanie to w zasadzie zabawa jego świty,
często on nawet nie kiwnie palcem w splataniu kolejnego figla – jakże
podniecającego w ich mniemaniu. Więc całe szczęście, że owy bal w książce
Bułhakowa jednak istnieje. Właśnie na tym przyjęciu objawia się moc Wolanda w
pełniej krasie. „W końcu” dokonuje on morderstwa i to morderstwa z zimną krwią.
Oto prawdziwy obraz naszego władcy ciemności. Nie dajcie sobie oczu mydli
bzdurnymi słówkami o połączeniu na nowo Mistrza i Małgorzaty – przypominam, że
Małgorzata zawarła pakt z szatanem, wywiązała się ze swojej części umowy (i to
jakim kosztem!), więc diabeł „miłosierny” spełnił również i jej życzenie. W tym
mechanizmie za darmo umarło; tak smaży się teraz w piekle. Warto to zaznaczy,
żeby ktoś tylko nie pomyślał, że Woland zrobił to bezinteresownie, z czystej
dobroci serca, tylko po to, aby tytułowe „i” zyskało większą wartość. Na
szczęście takie anomalie w przyrodzie jeszcze nie występują. Niech choć raz
dobro, będzie dobrem, a zło złem – żeby to życie było takie proste!
Bułhakow
na początku maluję Wolanda, jako profesora historii, cudzoziemca, notabene
pochodzącego podobnie z Niemiec. To znawca czarnej magii, oraz ktoś kto absolutnie
nie podważa istnienia Jezusa Chrystusa. Ba! Wręcz udowadnia zatwardziałemu
Berliozowi, a także podatnemu na wszelakie argumenty Iwanowi, istnienie naszego
Zbawiciela. Cóż za paradoks: diabeł broni Boga. To dokładnie tak, jakby
świecąca świeczka w ciągu dnia domagała się nagłego zaćmienia słońca, tylko po
to, by jej światło zyskało na znaczeniu; Nie ma światła bez ciemności. Głodu
bez jedzenia. Ani życia, jakie znany bez dobra i zła. Gdzieś tam te antonimy
splatają się w całość. Ustawiają po przeciwnej stronie wagi, by stworzyć to, o
co wszyscy walczymy – równowagę.
Po
drugiej stronie gór leży Jeruszalaim:
W świecie
innym niż ten, który znamy z biblijnych opowieść, znajduje się położona na wschód
od centrum kraina naszego istnienia – ściślej: sensu naszego słońca, księżyca i
innych gwiazd świecących zarówno w dzień, jak i w nocy na niebie. Musimy poznać
jej historię (która co prawda wydarzyła się już dawno) by wstawać co rano z
łóżka, czy w sen ośmiogodzinny się pogrążać o zmroku. Więc na nowo uczymy się
imion, nazwisk, miejsc. Tworzymy biblię nową – biblię naszych czasów. Nie ma w
niej miejsca na Jezusa, przynajmniej nie na takiego, którego znamy… Zamiast
tego istnieje kilka ciekawych apokryfów „powieści o diable”, oraz dowodów za i
przeciw. To księga filozofia – zadaje pytania; nie stawia przykazań. Czasem mam
wrażanie, że nowo powstałe dzieło przypomina dramat, sztukę do wystawienia na
scenie. Coś, co można przyjść zobaczyć i wyjść – zostawić doznania za sobą,
zabrać tylko konieczne wspomnienia. A szkoda bo owa księga to coś więcej, niż
sam gatunek, rodzaj, epopeja, czy możne nawet my sami… Jak się nauczyć życia na
nowo? Jak zaakceptować zasady, które zmieniły się nagle. Bez zapowiedzi. Gra w
ciąż trwa. Od wieków. Nie ma początku, ani końca. Żadnych ram. Żadnych
wskazówek. Nawet jednego języka nie ma – tak to kolejna wieża Babel; Więc czy
przeczytać, czy lepiej sztukę zobaczyć? Przeczytać, poznać, zasmakować, ale nie
ocenić. Marne cyfry nie zasługują na cenne miejsce w druku; A co zrobić, gdy
historia stara się zbuntuje, gdy będzie chciała przejąć kontrolę nad tym co
nowo? Czy skazać na śmierć, tą najokrutniejszą ze wszystkich? Czy później umyć
ręce dokładnie, by jak najszybciej zmyć z siebie ten brud ciążących wspomnień? Nie
trzeba się bić. Pokój jest zawsze możliwy – nawet pomiędzy tym, co nowe i
stare. Wystarczy zmrużyć lekko oczy, wytężyć umysł i być otwartym na nowe
Jeruszalaim.
Ha-Nocri
to kryptonim. Zagadka dla wszystkich, co odpowiedzi szukają. Ktoś chce się
skryć, ukryć pod innym nazwiskiem. Dlaczego? Może pragnie pozostać anonimowy,
przynajmniej na razie. Albo zwrócić uwagę na swoją niezwykłość, która wcale nie
była odgórnie przypisana do jego wcześniejszej nazwy. To wszystko sprawia, że
Jeszua jawi nam się, jako postać nowa. Ktoś, kogo wcześniej nie znaliśmy
osobiście, może jedynie kilka starych opowieści na jego temat obiło nam się o
uszy. Kim więc jest naprawdę? Na pewno kimś mądrym, wykształconym, co może bez
trudu prowadzić inteligentne rozmowy z samym prokuratorem Judei (ba! nawet
cesarz nie sprawiłby mu żadnych problemów). Bez apelacyjnie Ha-Nocri jest
również świetnym mówcą; posługuje się językiem, tak, że nawet bez większego
starania przyciąga do siebie tłumy, które nawet do piekła byli by gotowi pójść
za jego nakazem. Ponadto wydaje się, że opanował do perfekcji sztuka
zjednywania sobie ludzi – a to wszystko dzięki tylko i wyłącznie wybitnemu
zmysłowi obserwacji, oraz wyczucia. Jeszua naprawdę jest człowiekiem
wyjątkowym. W końcu nie każdy byłby w stanie odpowiednio polemizować z piątym
prokuratorem Judei – tak, aby z twarzą (oraz z głową) wyjść z tej dyskusji.
Dlaczego
Poncjusz Piłat?
Wszyscy co urocze „i”
stawiają na pierwszym miejscu, niechybnie zapominają o podstawowym pytaniu:
Dlaczego Poncjusz Piłat? Wśród biblijnych ciemnych zakamarków czai się mnóstwo
kontrowersyjnych postaci, o których powstało wiele interesujących apokryfów… A
jednak Mistrz postawił na niejakiego piątego prokuratora Judei – osobę,
kojarzącą się jednoznacznie z jednym wydarzeniem: skazaniem, a w zasadzie
umyciem rąk. Czy księga nad księgami mówi coś więcej o tej postaci. Owszem, ale
nieznacznie. Więcej dowiemy o nim chociażby z „powieści o diable”, aniżeli z
oświeconego pisma.
Ale
dlaczego Piłat i kim on w zasadzie w ogóle jest? Na pewno piąty prokurator
Judei starał się być sędzią sprawiedliwym. Był też mądry, dobrze wykształcony.
Zapewne też nie zasłuż na taki pomnik pamięci, jaki postawiło mu większość
społeczeństwa; To pomnik winy rozjuszonych Żydów. To nieśmiertelny obraz mordercy
sędziego, któremu przyszło w udziale postawić ostatnią kropkę kończącą zdanie,
nad naszym Zbawicielem. Skoro tyle raz powtarzał „nie znajduje w nim żadnej
winy”, skoro nawet polubił Jeszuę, to dlaczego nie walczył, dlaczego umył ręce
tak bezwiednie? A była to woda brudna, zakażona do cna obojętnością. Nie
uwolniła go od tej sprawy. Wręcz przeciwnie dawała mu później liczne we znaki.
Szczypała wtedy, kiedy bolało najbardziej. Sprawiała, że krew przestała krążyć
w dłoniach. Najpierw nie docierała do palców, następnie w nadgarstkach wzniósł
się niewidzialny mór; ręce obumarły. Tak po prostu odpadły od reszty ciała.
Wprowadziły ograniczenia. Same sobie wymierzyły karę. A dusza tego co skazał
znalazła się w zawieszeniu. W punkcie pomiędzy „wtedy”, a „teraz”. Nie myślała
logicznie. Była zatopiona w swoich marzeniach o przeszłości, która mogła by być
inna. Jedynie wierny pies, gdzieś tam zastygł u jego boku. Jedyny pocieszyciel.
Jedyna opoka; Czeka tak na przebaczenie. Odkupienie. Użala się nad swoim losem.
Nad tym, że nawet przy księżycu nie dane jest mu zaznać spokoju… W końcu
pojawia się księżycowa droga. Czas porusza się wspak, daję drugą szanse. To
takie proste wędrować wśród gwiazd, mieć swego wiernego towarzysza u boku i
wiedzieć dokąd się zmierza. Mieć przed sobą cel, który nas pokrzepia. Który
sprawia, że biegniemy, pomimo naszych nadszarpniętych sił. Tak znika znany
świat. A pozostaje po nim tylko pomnik – trwalszy, niż ze spiżu.
Pomyślmy o
tym co się w nas czai. Co gdzieś tam ukryte jest, niezbadane. Może to sam
diabeł, we własnej osobie, a może pewne pragnienie zamiany. „Odwróciłam się
podobno z ciekawości. Ale oprócz ciekawości mogłam mieć inne powody” jak słusznie
zauważyła Wisława Szymborska; Bo tam splata się mrok ze światłem. Jest bardzo
urywany. To nie prosta linia. W żadnym wypadku! Nawet gdybyśmy chcieli być
tylko świecą, jasnym punktem. A przecież żeby ją być musi istnieć również i
mrok, bo inaczej to nasza egzystencja nie miałaby sensu. Piję tutaj do dobra i
zła, do wiecznego szczęścia i wiecznego potępienia, do naszego jestestwa; do
zwyczaju umywania rąk, oraz do tego, że alfa na zawsze związana jest z omegą.
Każdy z nas jest marnym prokuratorem. Prokuratorem, który oskarża, bada prawdę,
wyciąga wnioski, podejmuję decyzję… żałuję, ma władzę, choć w zasadzie jego głos
się nie liczy, bo wszystko gdzieś zostało już policzone, zaplanowane… w końcu
czuję, że jest brudny, więc myję się starannie, próbuję zapomnieć – przecież przeszłość
to tylko marna mgła wspomnień bez ładu i składu – ostatecznie narzeka, nie
radzi sobie, ma zaledwie jednego wiernego przyjaciele, czeka, długo, zasypia,
budzi się, znowu pamięta, narzeka, chcę spać, ale męczy go bezsenność, czeka…
aż w końcu wstaję i biegnie, może się śmieje, a może płacze. Łączy przeszłość w
zgrabną opowieść o teraźniejszości. Na koniec znika. Nie ma po nim
najmniejszego śladu. Żadnego pomnika. Strzępku wspomnień. Nawet cisza (odwieczny
znak na niebie i na ziemi) zniknęła.
Za
dużo słów. Za dużo błędnych kół. Za dużo znaków zapytania. I w końcu za dużo
pytań, a za mało odpowiedzi:
Na
wszystko mówię tak. Od dziś złych stopni nie stawiam (choć nadal pozostają mi
nieskończone pytania). Gdzie poszedł prosty schemat. Gdzie łatwe oceny,
składające się z zaledwie (aż!) jednego słowa? Chyba wybrał się na spacer, taki
długi, nieskończony, z którego już się nie wraca; Mierzę wszystko inną miarą.
Moją własną. Wymyśloną. Nie ma w niej żadnych cyfr, ani ograniczeń. Są tylko
słowa, płynące jak rzeka, czy wodospad, bez ani jednej chwili wytchnienia. Bo
takie to proste płynąć z prądem. Korzystać z mocy wody życia bez końca. A czy
to moja wina, że ciągle czuje się spragniona? Że ciągle mogłabym połykać, w
zasadzie wypluwać, wszystko co mi tylko do głowy zawita? Trudna to droga
wszystkich wytrwałych, zacietrzewionych, którzy zawsze zaczynają i kończą.
Nigdy nie przerywają w połowie.
Mogłabym
oszczędzić wszystkim trudu. Mogłabym zmieścić wszystko w dwóch słowach, o
właśnie takich: wybitna (i) nieśmiertelna. Oczywiście, że mogłabym. Ale czy
wtedy byłabym sobą?
Kimże więc jesteś? –
Cząstką tej siły nieodrodną,
co wiecznie pragnie zła
i wiecznie stwarza dobro.
J.W.
Goethe, Faust
[1] Febus – inaczej: Apollo, Delficki władca, Pean, Apollin.
[2] Wte i wewte – wyrażenie z języka potocznego, zapisywane również tak: w
tę i we w tę. Oznacza tam i z powrotem.
Komentarze
Prześlij komentarz