"Opowieść Róży"

Zdjęcia pochodzą z wystawy "II wojna - dramat, symbol, trauma" znajdującej się w Muzeum Sztuki Współczesnej (MOCAK) w Krakowie.



„Opowieść Róży”
           
Słońce wschodziło powoli. Zatrzymało się tak gdzieś w połowie drogi. Miałam wrażenie, że utknęło w chmurach. To była sprzyjająca pogoda – zbyt duża jasność oślepia nadwyrężone oczy; Jakby to było biec po mgle puszystej? Zanurzyć się w świecie obłoków i patrzeć na wszystko z góry? Poruszająca się materia wzbudza zaciekawienie. Autobus jadący po krętej drodze rodzi myśl gdzieś pomiędzy tym co realne, a tym co prawdziwe… A w środku pojazdu siedzą uczniowie. Niektórzy z oczami o ciężkich powiekach śpią, nie czując wcale że jadą, dokądś zmierzają. Inni pogrążeni są w rozmowie zarówno tej realnej, jak i wirtualnej. Jeszcze jacyś, ci pozostali wpatrują się w dal, wodzą monotonnym wzrokiem po zmieniającym się ciągle krajobrazie, słuchając czasem swojego wewnętrznego głosu, a czasem tego co zagłusza nasze wyjątkowe „ja”. Patrzę na to wszystko z góry. Tak po prostu siedzę na niebieskim obłoku i macham nogami w powietrzu. Nie boję się. Wiem, że to jest nierealne. Ale ten dziwny urywany wschód zaciekawił mnie, bo zdawał się zawieszony w przestrzeni. W pewien sposób niedokonany, trwający pomimo nieustannego tykania zegara. Jednak niektóre chwilę można zatrzymać na dłużej, choćby przez utrwalenie ich na płaszczyźnie liter, lub fleszu fotografii.
            Czasami dążenie do celu bywa lepsze, niż sam cel – lecz nie tym razem. Choć bieg wśród chmur był rozkoszny, to istnieją na świecie wartościowsze zajęcia od pustej rozrywki; Uśmiechałam się szeroko jeszcze jak leciałam w dół trzymając w ręce magiczną parasolkę. Chwili gdy moje stopy dotknęły ziemi, uśmiech zniknął z mojej twarzy. Świat na dole był zimny, przepełniony ludzkim okrucieństwem. Minuta w piekle wystarczyła, żebym zapragnęła zrzucić z butów proch zmarłych, który na nich osiadł – zupełnie jak po wizycie w Auschwitz… Było wiele eksponatów o różnych kształtach, charakterze. Niektóre do mnie przemówiły, tak po prostu odezwały się, choć ja wcale nie chciałam rozpoczynać rozmowy. Tak było w przypadku róży, stojącej samotnie pomiędzy słowem polskim, a angielskim.
- Czemu nie przystaniesz i nie zachwycisz się moim pięknem? – zapytała lekko oburzona.
- Dlaczego miałabym podziwiać Ciebie? Przecież nie jesteś kolorowa. Nie masz ani liści, ani płatków czerwonych, czyli wszystkiego co kryje się pod słowem „piękno” – odparłam.
- Kiedyś byłam tak piękna, jak mówisz…
- A teraz? Co się stało, że to straciłaś?
- To długa historia, nie wiem czy masz czas jej posłuchać.
- Oczywiście, że mam. Dlaczego miałoby być inaczej?
- Większość ludzi nie ma w sobie wrażliwości na ludzkie cierpienie. A może ją mają, tylko nie mają czasu, by ją należycie okazać. Ilu jest takich co przechodzą obok mnie obojętnie… Niektórzy rzucą tylko okiem, nawet nie dwoma, lecz jednym; poślą spojrzenie krótkie, ledwie mrugnięcie i już pędzą do swoim spraw – by zapomnieć zarówno o mnie, jak i o całym świecie.
- To smutne… Ale nie przejmuj się, ja Cię wysłucham – pocieszyłam samotną różę. Uśmiechnęła się smutno na te słowa. Nie dodało to jej uroku, tylko pogłębiło czające się gdzieś w kącikach ust zmarszczki. Starość nie wywołuję w nas żalu. W przygnębienie wprowadzą rany, głębokie, niezdolne do całkowitego wyleczenia, nawet z upływem czasu…
- Urodziłam się czerwona. Może nie byłam najpiękniejszą różą w ogrodzie różanym, ale nie wyróżniałam się też zbytnią brzydotą. Byłam czerwona, taka jak wszyscy – zaczęła swoją opowieść róża. – Rosłam powoli. Z perspektywy czasu myślę, że szczęśliwie przeżyłam swoje dzieciństwo, choć nie zawsze potrafiłam docenić dobro, jakie mnie spotkało. W końcu miałam rodzinę, stały dostęp do światła i wody, czego więcej było mi potrzeba?
            Raz na jakiś czas do ogrodu różanego przychodził ogrodnik, by kontrolować nasz wzrost i zrywać najpiękniejsze okazy. Obchodził się z nami bardzo delikatnie. To był ojciec wszystkich róż – kochany, doceniany za swoje zaangażowanie. Więc kiedy jakaś róża została zerwana, traktowałyśmy ten gest jako wyróżnienie, swego rodzaju docenienie naszej zewnętrznej doskonałości. Każda z nas chciała znaleźć się kiedyś w pięknym niebieskim wazonie ogrodnika, w którym zawsze były umieszczane zerwane kwiaty. Nie ukrywam, byłyśmy po prostu ciekawe świata po za ogrodem. Chciałyśmy się dowiedzieć wszystkiego o morzach szumiących z falami wysokimi, a także o drzewach innych niż nasze, takich co dają żółte owoce w kształcie księżyca. Jedynym sposobem na zaspokojenie czającej się w nas ciekawości, było zerwanie, czyli jakby pełne dojrzenie do wyruszenia w nową drogę, do poznania świata po za ogrodem.
            Pewnego dnia słońce schowało się za chmurami. Było nam zimno, szczękałyśmy zębami i przytulałyśmy się do siebie, jak pingwiny. Mogłam się wtedy domyśleć, że był to jeden z zwiastunów zagłady. Ale jakoś nie chciało mi się w to wierzyć. Tak wiem, byłam naiwna wierząc, że słońce znów się pokaże, teraz przyznaję się do tego otwarcie. Ukrywanie prawdy, najbardziej przed samym sobą, nie ma najmniejszego sensu, bo wszystko i tak wychodzi z czasem… Więc przyszli, ubrani na czarno, uśmiechnięci złośliwie. Przyszli i zrywać zaczęli. Tak po prostu jedna po drugiej. Wcale nie wybierali tę najpiękniejsze, tę najbardziej gotowe – zrywali, wrzucali do wielkiego, czarnego worka bez dna. Dlaczego to robili? Po co skazywali niedojrzałe róże na śmierć? Tak po prostu dla własnej satysfakcji. Dla pogłębiania się tego złośliwego uśmiechu, który sprawiał, że włosy stawały mi dęba. To było też wynikiem pewnej idei – róże stały się antonimem piękna, więc trzeba było je usunąć, jak najszybciej.
            Ja również zostałam zerwana, choć nie byłam jeszcze na to gotowa. Dopiero zaczynałam dojrzewać, lecz to nikogo nie interesowało… W czarnym worku dusiłam się. Już tam powoli zaczynałam umierać, ale wtedy jeszcze miałam nadzieję, która uratowała mnie od śmierci w czarnej dziurze. Słońce ponownie zobaczyłam dopiero później, choć niezupełnie, bo spowijał je czarny dym wydobywający się z ogromnych kominów – zagłady. Pewnie zastanawiasz się, dlaczego jestem taka czarna? To właśnie przez ten dym, czarny, rozgrzany do czerwoności. Przeżyłam piekło, które odcisnęło na mnie swoje piętno. Stałam się czarna, pozbawiona tego, co kiedyś było moim zewnętrznym atutem. Na początku ubolewałam nad tym, ale to jeszcze nic. Teraz to wiem, lecz wtedy utrata mojej fizyczności wydawała mi się niewyobrażalnym koszmarem. Cóż to był dopiero początek mojej drogi… Ostatecznie żałuję w niej tylko jednego, że świat nie okazał się taki piękny, jak go sobie wyobrażałam.    
            Rzeczywistość przytłaczała swoim ciężarem. Czasem nic, ani nikt nie był mi wstanie pomóc. Żałowałam, że nie urodziłam się szybciej, że nie zwiędłam już wcześniej w niebieskim wazonie ogrodnika, pozbawiona tych bestialskich przeżyć. Moje liście szybko zaczęły tracić kolor. Powoli poddawałam się. Najpierw przestał mnie cieszyć widok słońca świecącego na niebie. Później straciłam nadzieję. A na końcu przestałam walczyć, bo jakiekolwiek starania nie miały już dla mnie sensu. Więc moje liście opadły. Byłam zupełnie naga i nie obchodziło mnie to wcale. Bo dla kogo miałabym się stroić? Na świecie nie było już ani jednej osoby, na której by mi zależało… Wreszcie przyszedł do mnie Drut Kolczasty. Przytulił. Pozostawił trwałe rany na mojej skórze, zadał ból. To były moje nowe kolce – więzienie wewnątrz mnie. Czy mogłam się uwolnić, lub chociaż spróbować? Pewnie tak, ale nie chciałam tego. Nie miałam już na to siły. Chciałam tylko zwiędnąć.
            Ostatecznie przetrwałam nie dlatego, że byłam silna, ale dlatego że miałam szczęście. Choć raz los zdecydował się do mnie uśmiechnąć. Doskonale pamiętam dzień wyzwolenia. To było zimną, bardzo mroźną, praktycznie zupełnie pozbawioną słońca. Na początku myślałam, że to kolejni zbrodniarze, bo czym mieliby się różnić od tamtych? To nie ważne. Oni przynajmniej dali mi wodę i pozwolili się ogrzać. Nie dałam się dotknąć, nikomu. Dotyk czyjś rąk na moim ciele był dla mnie nie do zniesienia. On przywoływał wspomnienia rzeczy, o których wolałabym zapomnieć… Miałam nadzieję na pełny powrót do zdrowia – niestety nie był on nigdy możliwy. Okrutna przeszłość wgryzła się we mnie, na zawsze pozostała nieodzowną częścią mnie.
            Stanęłam na stole w muzeum pomiędzy czymś pięknym. Coś obok mnie musiało zasłonić moją brzydotę. Jestem czarną różą z kolcami z Drutu Kolczastego. Ludzie nie chcą na mnie patrzeć, za dużo im przypominam. Niektórzy owszem, wręcz domagają się mojej uwagi, ale ja ich unikam, bo wydają się oni za bardzo ciekawi, a za mało empatyczni.
            Taka jest moja historia. Czy teraz rozumiesz dlaczego czasami pragnę być taka jak kiedyś – czerwona, piękna, przyciągająca wzrok? Wybacz mi moją zuchwałość, dawno nikt przy mnie nie przystanął, a samotność potęguję wspomnienia z przeszłości.
- Rozumiem Cię. Tak myślę. Nigdy czegoś takiego nie przeżyłam i mam nadzieję, że ominą mnie takie doświadczenia. I wiesz co – dodałam po chwili zastanowienia – jesteś piękna. Choć nie chciałaś i przeżyłaś, to żyjesz nadal z własnego wyboru, a to jest piękne, bo warto jest żyć.      



Obraz inspirowany fotografią wykonaną podczas powstania w getcie warszawskim.


Zdjęcia Warszawy po Powstaniu Warszawskim.

Komentarze