Istnieje wiele mas na tym świecie. Jedne chciałoby się schrupać
od razu – to ciasto bez mąki, przeznaczone do wcześniejszego konsumowania – a
na drugie można by się zdecydować, ale dopiero po dłuższym zastanowieniu, bo
tak od razu, na pierwszy rzut oka nic nie wydaje się oczywiste. Sprawdzić by
można tylko po upieczeniu. Nie ma się co nastawiać negatywnie na starcie, w
końcu nie jedne ciasta z grudkami przeradzają się po kilkunastu minutach w
wysokiej temperaturze, w zjadliwie przekąski do herbaty. Różnie to bywa, trzeba
mieć trochę szczęścia w tym biznesie – szczególnie jeśli chodzi o wynajdywanie
idealnych receptur, przecież muszą być perfekcyjne pod każdym względzie,
zadawalające już nam po prostu nie wystarczają. Ale tak to jest, kiedy
skosztuje się czegoś dobrego, za pewien czas pragnie się czegoś jeszcze
lepszego, szuka przejścia na wyższy poziom; robi się głębsze oddechy, które
potrzebują nagromadzenia większej ilości tlenu. Tacy właśnie jesteśmy.
Wchodzimy ciągle na niepewnych stopniach w górę, w nadziei, że na szczycie
spotka nas coś bardziej interesującego.
Złota
naklejka niezgody:
Na książce
widnieje mała okrągła nalepka, której nie sposób oderwać. Jest ona wszyta w
gładką strukturę okładki. Najwyraźniej ma na celu przetrwać brutalne zachowanie
użytkowników; Jest w odcieniu złota, takiego ciemnego, dostojnego, nie aż tak
krzykliwego, czy błyszczącego. Ma tylko w subtelny sposób przypominać o
przyznanej niedawno nagrodzie. To zaledwie mała wskazówka, taki oto nowy trend
– czysty biznes i łapacz spojrzeń. Nalepka krzyczy: kup mnie, bo dostałam Nobla
(albo) jestem na tyle dobra, że dostałam Nobla, więc na pewno również dostanę
Twoje serce w prezencie, na gwiazdkę. Ależ to durne. Tym bardziej, że owa
naklejeczka widnieje tuż pod nazwiskiem autora, dokładnie tak jakby ono samo w
sobie nie wystarczało, jakby czytelnicy potrzebowali dodatkowo wielkiej strzałki
w sugestywny sposób wskazującej na dane dzieło. Rozumiem, nie wszyscy wiedzą.
Producenci znowu poczuli się w obowiązku doedukować zubożałe społeczeństwo –
doceniłaby ich starania, gdybym miała pewność, że tylko dobro ogółu siedzi im w
głowach, nie żaden marketing; Kolejną anomalię można dostrzec na lewym
skrzydełku, zaraz po otwarciu. Tu również pierwsze cztery litery bibliografii
autorki krzyczą wprost: laureatka Literackiej Nagrody Nobla – jakby to wszystko
z góry o wszystkim przesądzało. Zadziwiający jest jeszcze rok ponownego
wydania: 2019 – czy to aby nie za szybko, nazbyt gwałtownie? Ja rozumiem, że
można się rozmnażać (to wręcz nawet nieuniknione przy dogodnych warunkach), ale
żeby w takim tępię? Sądzę, iż to zdecydowanie niezdrowe.
Łasi
na wszystko co się świeci:
Tokarczuk,
Tokarczuk, Tokarczuk… a no była taka jedna, coś tam napisała zapewne, ale co
konkretnego? Ach tych „Biegunów”, jasne, jak mogłam zapomnieć. Może by tak
wypadałoby po sięgnąć, przeczytać, skoro to takie dobre? Pewnie, że by
wypadało. Ale jeszcze mam czas. Na razie inne (ważniejsze) sprawy zakrzątają mi
głowę.
/pół roku później/
Tokarczuk!
Tokarczuk! Tokarczuk! Nasza piąta laureatka Literackiej Nagrody Nobla. Któżby
przypuszczał? Bo cóż ona napisała? Ano tych sławnych „Biegunów” i jeszcze chyba
jakieś „Księgi Adamowe”, czy jakoś tak… Nieważne. Liczy się, że noblistka.
/przy najbliższej rozmowie/
- Czytałeś może jakąś książkę naszej najnowszej,
świeżutkiej niczym świeże bułeczki, noblistki, Olgi Tokarczuk?
(Myśli intensywnie…)
- Nie, ale… (podejmuję szybką decyzję) mam w planach. Tak
jurto wybieram się do księgarni po „Bieguni” i…no…”Księgi… Adammmm…”
- Jakubowe?
- O tuż to! „Księgi Jakubowe”, to miałem na myśli, przecież
wiedziałem o tej książce już od dawna; A Ty czytałaś coś?
- Pewnie! Jak tylko ogłosili, że Tokarczuk nobla dostała,
od razu poleciałam do sklepu i pięć jej książek kupiłam. Akurat były wszystkie
w promocji, jak miło! W każdym razie przeczytałam już trzy i muszę powiedzieć,
że jestem zachwycona. Jak dobrze, że nobla dostała.
- O tak! Od razu większa mobilizacja do przeczytania jej
dzieł.
- O tuż to!
Podróżuję
bez celu – tak po prostu bo muszę – w poszukiwaniu siebie:
Celem
podróży jest inny pielgrzym. To bardzo ciekawa teoria, w której wyczuwam
wyraźny posmak jakieś idei, czy może i nawet bezinteresowności. Czasem jestem
jak ten przysłowiowy książę na białym koniu: pojawiam się z nienacka, ratuję z
opresji i wbrew temu co mówią wszystkie bajki, znikam bez śladu, tam skąd
przyszłam. Bardzo to proste być dla kogoś podporą. Wystarczy tylko ofiarować
swą pomocną dłoń – tak wiem, w teorii zawsze wszystko wydaje się dużo prostsze,
niż jest w rzeczywistości. Ta teza podróżowania dla innych pokazuję również
zadziwiające igraszki losu. Z pozoru znalazłam się tam przypadkiem, a jednak
celowo. Najwyraźniej miałam akurat w tym momencie stanąć obok tej greckiej
rzeźby, bo gdybym nie stała, nie spotkałabym Ciebie, mojego przeznaczenia.
Czyżby to fatum/Bóg kierowało naszym losem? A może jednak zwykły przypadek,
który w przecież nigdy się nie zdarza? To w zasadzie nie ważne, przynajmniej nie
w tym momencie; Bardzo dobrze, że choć raz na jakiś czas zdaje Ci się, że
znalazłeś się w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie, że tak miało być; że
to spotkanie było Ci pisane, gdzieś tam w gwiazdach, w miejscu, które widzisz
na co dzień, które jest dla Ciebie w równym stopniu bliskiej (oczywiste), co
odległe (budzące wiele pytań bez odpowiedzi, jakoby zinterpretowanych, jako
retoryczne – niepoprawnie). Celem podróży jest inny pielgrzym. Po prostu druga
osoba ze swoim bagażem doświadczeń dźwiganym codziennie na własnych plecach.
Może człowiek, którego dzisiaj napotkałeś na swojej drodze, to Ty sam, tylko że
w innym wymiarze. Albo bratnie dusza odnaleziona po latach poszukiwań,
niezauważona w szarej codzienności podobnych do siebie twarzy. To fakt. Czasem
trzeba wyjechać ze swojego rodzinnego miasta – gdzie każdy wie o Tobie wszystko
i Ty o sobie (pozornie) również – i zakosztować świata w nieco inny sposób, by
odkryć na nowo (właśnie!) tenże świat, oraz siebie samego – osobę zgubioną
gdzieś po drodze, która wypadła jakby mimochodem pomiędzy pracom, a domem. Powiem
więcej: zgubić się w labiryncie o korytach niestałych, zmiennych jest prosto,
wręcz to dziecinnie łatwe; budowa cepa dla dorosłego człowieka, który o swym
dzieciństwie i wszystkim co „dziecinne” słuchać już nie chcę, najwyraźniej
wyrósł już on z tej przypadłości; ale odnaleźć, to dopiero nie lada sztuka,
albo wyzwanie zarezerwowane tylko dla tych najodważniejszych, tych najlepszych,
którzy potrafią się przyznać otwarcie, przed wielką, wymagającą publicznością,
że się zgubili. Po prostu zabłądzili na ścieżce krętej, jak każdy „normalny” człowiek
o jeszcze zdrowym rozsądku.
Podróżuje
również dlatego, że po prostu nie potrafię inaczej. Ze wszystkich stron czuje
nieodparty zew. Nie raz świat przyciąga mnie, przytula, nie chcę wypuścić z
powrotem. Gdy siedzę za długo w jednym miejscu nudzę się. Doskwiera mi
zadziwiająca przypadłość liczenia godzin, minut, sekund, które wloką się po
traczy zegara wolno – zdecydowanie za wolno, jak na mój gust. Podziwiam obłoki
płynące na niebie. Szczerze zazdroszczę im ukrycie. One przynajmniej się
poruszają, są w ruchu, podczas gdy ja siedzę ciągle w miejscu, przykuta
żelaznym łańcuchem o końcach dwóch wychodzących wprost z mojego serca, do
szarej codzienności, którą sama sobie kiedyś wykreowałam. Przyjdzie dzień,
gdzie wszystko zostawię. Rzucę i już więcej nie podniosę. Udam się na
popołudniowy spacer – bardzo długi, nieskończony, taki z którego już się nie
wraca. Dobrze mi z tą myślą. Pokrzepiam się nią, kiedy wiatr wieje mocniej,
sprawiając że obłoki przesuwają się szybciej, z większą intensywnością – wtedy
zazdroszczę im jeszcze bardziej. Więc o ptakach może nawet nie wspomnę. One to
dopiero są obiektem moich marzeń, niespełnionych. Wiem, że w dzisiejszych
czasach są samoloty, takie wielkie ogromne ptaszyska z pustymi brzuchami, w
który przenoszą pasażerów z jednego miejsca na drugi, wedle życzenia. Wiem o
samolotach, ale to nie to samo – to ptak sztucznie stworzony, brak w nim tej
dziewiczej natury, wolności, która wzbudza moje pożądanie u żywych stworzeń.
Wzbić się w niebo. Lecieć wśród chmur. Podziwiać wschód i zachód z zupełnie
innej perspektywy. Wyrwać się z okrutnych szponów grawitacji. Po raz pierwszy
być wolna – naprawdę.
„Być tam wśród puszystych obłoków”
Chciałabym kiedyś ptakiem się stać
Wzbić się w obłoki niebieskie
Latać dokąd zechcę
I kiedy zechcę
Chciałabym zobaczyć wielkie miasta z góry
Śmiać się z ludzi
Z ich pośpiechu
Starań
Zmartwień
Które z takiej wysokości wydają się niewyobrażalnie małe
Zupełnie nieważne
Chciałabym powiedzieć „dzień dobry” i „do widzenia”
jednocześnie
Powitać coś i zakończyć
Nagle
Tak nagle jak zaczyna się dzień,
Albo noc
Chciałabym mieć pióra
Tylko to
Nic poza tym
Bo jakoś ubrania wyszły już z mody
Jakoś przestały być oryginalne
A stały takie same
Niemalże identyczne
Chciałabym pokonywać granice
Których nie ma
Chciałabym być białym gołąbkiem nadziei
Chciałabym chcieć zawsze to co chcę
I nigdy nie utracić tej umiejętności
Kiedy już
czasu dość upłynęło, nagle spostrzegam patrząc w lustro, że jestem jakaś inna.
Wiem, może trochę bardziej opalona z lekko przydługą grzywkom, nachodzącą na
oczy. Ale to nie to, wygląd fizyczny nigdy nie miał większego znaczenia – bo
liczy się serce, dusza, czyli to co pozornie ukryte, niewidoczne dla wprawnego
ludzkiego oka. /po chwili chyba to do mnie dochodzi, choć z początku wydaje mi
się to niemożliwe/ Zmieniłam się – odkrywam ze szczerym zdumieniem. Jakoś tak
uśmiech mam szerszy, a z oczu biją radosne iskierki szczęścia. Jeszcze gdzieś w
mojej duszy zaszła ciekawa zmiana. Kiedyś miałam trosk wiele, myślę wręcz, że zdecydowanie
za dużo, jak na mnie. A teraz wszystko (zarówno wewnątrz, jak i z zewnątrz)
wydaje się lżejsze, a przynajmniej bardziej uporządkowane. Moje spostrzeżenia
są chyba na przekór temu co sądzą inny – wbrew pozorom ludzie się zmieniają,
choć czasem wydaje nam się, że diametralna zmiana u jakieś osoby jest wprost
niemożliwa. A tu proszę jest więcej takich przypadków. Wystarczy tylko wyjść z
domu (podróżować), by się o tym przekonać. Niemożliwe staje się możliwie, tylko
gdy się przemieszczamy, gdy zostawiamy coś za sobą i jednocześnie przyjmujemy
do siebie coś nowego – łączymy przyszłość z przeszłością, tworzymy
rzeczywistość prawdziwą, zgodną z tym, jak chcielibyśmy żyć i jak żyjemy
obecnie; to wszystko odchodzi, by przyjść. Powraca jak fala, wciąż na brzeg.
Rusza się nieustannie. Masą złożoną z miliona kropelek wody, nieodróżnialnych
od siebie, kiedy spogląda się na całość – na obraz podziwiany z daleka. I o to
formuję się w kulę, zwaną elipsą; którą zamieszkują dziwne, ruszające się
krople wody. Owa planeta najpiękniej na świecie, to melodia dla mych zbolałych
uszu – po prostu Ziemia, bez żadnych zbędnych aforyzmów.
Ile
złota zawiera „złota” Nagroda Nobla:
Lubimy
błyskotki. To co przyciąga wzrok, gdy wszystko inne wydaje się szare. Ale
lubimy nie tylko to, że owe błyskotki się błyszczą, ale również, że są
prawdziwe – wykonane z czegoś szczerego, podparte jakimś niezaprzeczalnym
dowodem. Chciałam sprawdzić ile jest wart proza Olgi Tokarczuk. Chciałam
przekonać się jak bardzo złoty jest nobel. Zrobiłam to tak po prostu. Dla
własnej zabawy i satysfakcji.
Czasem ciężko
sprostać wyzwaniom, jakie stawia przed nami świat. Czasem jest to trudne, może
nawet niewykonalne. Lecz czasem warto spróbować – zmierzyć się z prawdą i tym
co zostało stworzone nieszczerymi intencjami; Dlaczego wybrałam właśnie
„Bieguni”? To proste, skusiło mnie srebro i bursztyny zawarte w okładce tej
książki. Dwie dodatkowe, jakby zupełnie niepotrzebne nagrody: Bookera i Nike.
Człowiek jest chciwy. Chciałby błyszczeć jeszcze bardziej, niż wydaje się
przyzwoite.
Trzy prestiżowe
nagrody w literackiej sferze to sporo (niejeden życiowy dorobek niejednego
wytrawnego pisarza). Ale to nie znaczenia. „Nie wszystko złoto co się świeci”,
choć może nie w tym przypadku… Powiem otwarcie: Tokarczuk na nobla jak
najbardziej zasłużyła, co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości; „Bieguni”
było inne, niż mogłam się spodziewać. To książka podręcznik, księga prawdy,
wiedza w pigułce na temat podróży (wewnętrznych – anatomicznych – i
zewnętrznych – na ziemi, w powietrzu, oraz wszędzie gdzie zaprowadzi nas los).
Bardzo trafnie jej prozę podsumowała Akademia Szwedzka w uzasadnieniu po
przyznaniu Literackiej Nagrody Nobla: za wyobraźnię
narracyjną, która z encyklopedyczną pasją reprezentuje przekraczanie granic
jako formę życia.
Tokarczuk
piszę prosto, niekiedy urywanie. Fakty mogłaby zawsze łańcuchem wymieniać po
przecinku – tyle ich ma w swym zbiorze. Zaciekawia tym, co ma do przekazania.
Mówi obrazami. Sprawia, że wszystko nabiera większego znaczenia; że świat to
tylko jedna struktura, prosty schemat do naszkicowania w pośpiechu ołówkiem.
Nie daje odpowiedzi. Najwyraźniej wierzy jeszcze w ludzki intelekt. Jest bardzo
precyzyjna, szczegółowa. Gwarantuję, nic nie umknie jej przenikliwemu
spojrzeniu. Czasem prowadzi operacje. Wkłada białe, nieskazitelne rękawiczki i
przygląda się wszystkiemu od wewnątrz, z bliska poznaje to co ukryte, na
pierwszy rzut oka niewidoczne. Wszystko skrupulatnie zapisuję. Robi szczegółowe
notatki, zupełnie jak początkujący student, który ma w sobie jeszcze odrobinę
wewnętrznego zapału. Wydaje się, że jest obiektywna. Tak samo sucha i surowa,
jak fakty, które tak zapamiętale przedstawia. Lecz ja dostrzegam w tym coś
więcej. Jakiś ukryty upór nagromadzony przez lata, karzący mówić otwarcie o
swoich uczuciach. Przecież ludzie zrozumieją. Są bardziej wyrozumiali, niż
chociażby pięćset lat temu. W końcu ostatecznie nie jesteśmy od siebie, aż tak
różni, jak mogłoby się wydawać; Tokarczuk coś zmienia. Najpierw przedstawia w
zupełnie inny, nowatorski sposób. Następnie pyta, lecz tylko retorycznie. A na
końcu zmusza do szukania odpowiedzi. Powoduję jakiś nieokiełznany ruch w
ludzkich umysłach. Sprawia, że naraz wracamy do pamiętnych słów Kartezjusza
„Cogito ergo sum”. Nagle stają się dla nas ważne, bo zakosztowaliśmy prawy o
życiu, która bywa męcząca. Może to za proste? Może Sienkiewicz to bardziej
odpowiedni kandydat? Zapewne pod pewnymi względami (na pewno przecinkowymi).
Ale mnie to aż tak nie przekonuję. Wolę skrajny minimalizm od nadmiernego
przepychu. Dlatego krzyknę głośno (co z tego, że sąsiedzi za ścianą usłyszą):
Tokarczuk górą! I nie przyjmuję już żadnych sprzeciwów.
Anatomia gwałtowna:
„anatomia gwałtowna,
a w cebuli cebula,
Coś
w nas siedzi. Coś co jest ukryte. Nieoczywiste na pierwszy rzut oka; Lekcja
anatomii okazała się dla mnie bardzo przydatna. Dobrze jest poznać siebie od
wewnątrz – i to dosłownie. Na początku nie potrafiłam znieść widoku martwego
ciała. Przerażało mnie, że jest takie spokojne. Leżało tak o na stole w
bezruchu, bez żadnych zbędnych wdechów i wydechów. Ale to tego można
przywyknąć. Wyobrazić sobie morską, nieprzebraną toń – tam wszyscy, by przetrwać
muszą wstrzymywać oddechy, tylko ryby, przyzwyczajone do takich warunków,
pływają spokojnie. To ciekawe, że człowiek tak bardzo zachwyca się ludzkim
ciałem. Że stworzył ubranie, by kusić jeszcze bardziej. A gdy przyjdzie co do
czego, gdy nagość ma się objawić w całej krasie – bez skóry – wszyscy nagle
wymiękają. Odwracają wzrok, jakby nie mogli znieść tego widoku. Wiem, prawda
bywa okrutna. Ale takie są właśnie nasze wnętrzności. To, to się w nas kryje.
To tacy właśnie jesteśmy bez żadnych tajemnic – oślizgli i zależni od siebie.
Jeden organ połączony w drugi, jak droga kręta prowadząca do celu; Nagle coś w
nas wpada, celowo oczywiście, bo nic nie dzieje się przypadkiem. Trawi się,
gdzieś w wnętrznościach. Najwyraźniej przechodzi przez trzy sita, bez nich ani
rusz. W końcu wychodzi. Zostaje wypuszczone na wolność. Przymusowa odsiadka
(niezawiniona, jak twierdzą niektórzy) dobiegła końca. I co z Ciebie pozostało?
Nic wartego uwagi. Coś co się wyrzuca, spłukuję do oceanów na wieczne
zapomnienie. To źle. Skoro przeszło przez trzy sita, to musi być użyteczne. A
my to wyrzucamy. Ślepi jesteśmy. Zagłuszeni przez skórę i to co w nią wsiąka.
Jest jak tatuaż – na zawsze i trudna do usunięcia. Więc w zasadzie jakoś
szczególnie mnie nie dziwi, że przeraża nas widok naszych wnętrzności, że
odwracamy wzrok, jakoby mimochodem zwracając uwagę na coś ciekawszego.
Zdemoralizowani reagujemy sprzeciwem na poprawną moralność. Na szczęście jest
jeszcze dla na jakiś ratunek. Martwy, bezużyteczny narząd zawsze można zamienić
na nowy, bezbłędny z mniejszym sitkiem (tolerancją) na zło. Może to nasz jedyny
ratunek?
Komentarze
Prześlij komentarz