Kiedy patrzę z góry na ten zubożały świat, zazwyczaj widzę
go niewyraźnie przez płaszcz gęstego mroku, co to spowija go na znak sodomy i
gomory, która trwa już w nim od lat. Lecz na raz, co się raz do roku zdarza, z
tej ciemności wyłania się światło. Najpierw pojedyncza, jedyna świeczusia,
później cała horda świetlików. Jak to jest, że tylko ten raz jeden w ciągu
wiosny, jesieni, zimy i lata budzą się do życia? Czy przez resztę czasu śpią
zamknięte w swoje norce, czy może są zbyt daleko od siebie by wspólnie
przeciwstawić się panującemu mrokowi? Któż wie… A to co? Czyżbym widziała jakiś
cień w blasku świec? A to co? Rękę niosąca promyk nadziei? Może to tylko mrok,
żaden człowiek…
Od drzwi
do drzwi zamkniętych na spustów pięć wędrują ludzie odziani w czarne płaszcze. Pędzą
od jednego miasta do drugiego, niczym wrony odwiedzające swych towarzyszy.
Pędzą co raz szybciej, mkną wręcz nie pomyślawszy nawet przez chwilę, bo zimno,
bo wiatr srogi wieje. Bo zostać przy bramie nie chcą dłużej, niż to absolutnie
konieczne. To dlaczego to robią? Dlaczego w ogóle wychodzą ze swojej stref
komfortu? Z przyzwyczajenia, jakoby z niewytłumaczonego odruchu, który każę
podjąć tę nieprzyjemną wędrówkę. A czy naprawdę jest tak nieprzyjemnie?
Tłumy już
nie tak okazałe jak kiedyś idą równym krokiem pod Golgotę, by jak zawsze
wspominać z trwogą, wszystkiego czego już nie ma. Podczas swej drogi nie raz
zatrzymują się przy mniejszych krzyżach. Jedni płaczą, ale tylko w ukryciu.
Drudzy są, lecz tak naprawdę ich nie ma; obojętność dobija bardziej, niż morka
chusteczka. Są jeszcze tacy, co ukradkiem ni to płaczą, ni to śmieją się, nie
mogąc się zdecydować co naprawdę czuć chcą – lub lepiej, co czuć powinni. Tą
cała zgraję, bardziej lub mniej zorganizowaną łączy jedno: magiczne światełka trzymane
w ręce. To one są głównym celem ich wyprawy, nie jakaś odległa Golgota, co się
przez długi jeszcze czas nikogo z obecnych nie ima. Tak łatwo można w ręce
trzymać światełko. Już nawet dwa kamienie wydaję się zbędne. Wystarczy tylko
mała zapałka, jeden ruch ręki i puff… naraz światło rozjaśnia mrok. Właśnie
tyle trzeba, by dostąpić zbawienia i dotrzeć na Golgotę z poczuciem spełnienia.
Czy mamy
się cieszyć z tego święta? Czy może krzywić się na samą jego myśl z odrazą? To
zależy, czy boimy się Golgoty – śmierci. Znam jedną wronę, co na wielką górę
wspina się płacząc ze złości. Idzie wolno, za wolno by wraz z tłumem zapalić
magiczne światełko. Jak wygląda jej życie? Ano tak:
Życie to
horyzont, coś nieuchwytnego. Za każdym razem gdy gonię, gdy lecę coraz
szybciej, horyzont pozostaje po za moim zasięgiem. Płata mi figla, bo pogodzić
się nie może, ze swoim losem. To jego ostatni akt desperacji. W końcu kiedyś
odpadnie z sił. Tak jestem pewna, że kiedyś go złapię. Że kiedyś będę potrafiła
żyć tak, jak chcę – że żaden czas gonić mnie nie będzie; Lecz często płacze, bo
co raz to bardziej wątpię w swoje panowanie. Dotyka mnie głód, choroba,
cierpienie i nic już wcale łatwe nie jest. A wszystko układało się tak dobrze,
kiedy świeciło słońce. To wszystko przez chmury, burzowe chmury, które
przysłoniły mi horyzont. Och jakże bym chciała mieć w sobie światło
przepędzające mrok. Zamiast tego ciskam gromami na wszystkie strony, w nikogo
prócz mnie samej nie trafiam. Czy moje życie to życie w ogóle? Czy może tylko
początek końca? Bo owszem każda góra ma swój szczyt, ale co jest szczytem dla
mnie, skoro po zdobyciu tego szczytu nie ma już kolejnego, na który można by
było się wspiąć…
Spokojnie
to tylko jedna z wielu, to niekoniecznie nasz los. A jest jakiś inny? Pewnie
że! Jest ich tak wiele, jak gwiazd na niebie, może i więcej. Co zatem z wroną
wesołą? W zasadzie, czy takowa w ogóle istnieje? Wybacz, ale czasem wyobraźnia
mnie zawodzi, więc z dzioba prostego krzywy nie umiem zrobić. Lecz od czego ma
się innych? Cóż to za wierne kopie. Nie, nie wcale nie chciałem Cię obrazić
obrazie. No już, już otrzyj łzy, przecież widzę, jaki z Ciebie wyjątkowy obraz.
No wiem, wiem że czasem jest trudniej, niż zwykle, ale mamusia Cię kocha,
wiesz? No pewnie, że tak. A miałeś co do tego wątpliwości?; To co z tą drugą
wroną? Ach to była jakaś druga? Już zdążyłam o niej zapomnieć. Ale to już ten
wiek i wysokość – im wyżej tym ciśnienie mniejsze, a co za tym idzie trudniej
się myśli. Bez wątpienia o tam na górze, już prawe przy szczycie odporni
jesteśmy tylko na zło, a i ta nasza ograniczona odporność czasem za dobra to
nie jest… Tak, tak pamiętam, nie krzycz, przecież słuch mam dobry, tylko wzrok
mi trochę szwankuje; Więc z drugą wroną było tak:
Leciała
sobie wrona jedna (notabene cóż za spryciula z niej była, wręcz równych sobie
nie miała), co to przez życie łatwo przeleciała. Urodziła się bez przeszkód
żadnych, więc też żadną przeszkodą dla nikogo nie była. Na zło zawsze dobrym
reagowała, na dobro niczym więcej, prócz smutnym uśmiechem nie odpowiadała. Gdy
o śmierci myślała, a zwykła to robić często, to wcale jej nie goniła, tylko do
swego domu na herbatkę zapraszała. Wtem gawędziła z nią długo, nigdy naprawdę nie
pytając kiedy to kiedy przyjdzie do niej bez zaproszenia. Wrona jedna mądra też
była, więc zawsze czuwała, oka ani na sekundkę nie mrużąc. Łatwe to, to nie
było. Nie raz już miała ochotę powiedzieć dość czekaniu i do snu się ułożyć.
Bała się jednak, że owy sen będzie dla niej snem śmiertelnym i nigdy więcej już
się nie zbudzi; Czytała wiele książek, które przepędzały jej wieczne ziewanie.
Bo wrona jedna zmęczona była życiem, tak jak nikt inny. W końcu sypiać nie
zwykła, więc też stan błogiego lenistwa, odpoczynku był jej obcy. Lecz nie
narzekała. Ani razu słowem się nie zająknęła o swej marnej doli. Ale jakiej
znowu marnej? Przecie wrona jedna szczęśliwa była, szczęśliwa jak mało kto. Oto
co! Przecież dach nad głową miała. Dziób swój nakarmić sama umiała. Czasu też
miała tyle, by zawsze latać spokojnie i z rozwagą, unikając zdradzieckich
północnych wiatrów, co by ją na niejakie manowce mogły doprowadzić. Co więc
sądziła o swym ciągłym locie na Golgotę? I o tych światełkach magicznych, które
paliła więcej, aniżeli yno[1]
raz do roku. Z Golgotą było tak:
Wrona jedna, co to
mądra i sprytna była, o Golgocie, czyli swym nieuchronnym losie, już zawczasu
dobrze wiedziała. Ba, wręcz się nieco na niego cieszyła. Bo w końcu tam na
szczycie w sen zapaść będzie mogła – lecz nigdy śmiertelny. Więc leciała równym
tempem pod górę, ale nie jedną yno dwie. To prawda, że wzrok jej nieco
szwankował (czasem widziała rzeczy, których inny raczyli zazwyczaj nie
dostrzegać), ale żeby aż tak, by góry nie zobaczyć? Tak źle to z nią na
szczęście nie było. Lecz kto wie co przyniesie przyszłość. Jakie drzewa i
kamienie mogą zasłonić jej widok na drugi szczyt; Cóż skoro wrona jedna górę
drugą widziała, to światełek magicznych palić nie musiała. Bo z nimi, jak i bez
nich tak samo trwała, i była. Ale nawet jej przyjemnie było się ogrzać czasem.
Płomień zdradziecki kusi, nawet bardziej niż samo światło; To były światełka
magiczne do nieba. Jak bez nich można odpędzić mrok, zaiste sodomę i gomorę?
Cóż można zdać się na siebie. Na swe wewnętrzne światło. A przecież mamy go w sobie
pod dostatkiem – czasem.
Wróćmy może do ludzi,
wrony szybko się nudzą. Więc chodzą oni [ludzie] od grobu do grobu, zapalając
światełka magiczne i idą dalej. A gdy przystaną dłużej nad jakąś mogiłą, to łza
im się w oku zakręci. To czasem uśmiechną się pod nosem, na wspomnienie starej
i dobrej przeszłości. Ogólnie rzecz biorąc dbają o płytę i rozmawiają z
rzeczami, niczym wariaci. Opamiętaj się człowiecze! Bo po cóż bzdurne łzy
lejesz nad grobem pustym? Przecież obiekt twych cierpień już dawno jest gdzie
indziej, przecież światełko magiczne na nic się mu zda, to tylko symbol mówiący
do Ciebie. Więc otrzyj to co, tak skrycie ukrywasz, odkryj maskę, którą się
zakrywasz. I powiedz sam przed sobą szczerze, czy tak prosto Ci pójść na
Golgotę w ofierze? Nie? A dlaczego? Czyż Twój vanitas w istocie vanitasem, nie
jest? Przynajmniej Ty tak twierdzisz, dobrze więc nich tak na razie będzie, do
czasu aż krew Ci oczy zaleje i martwym głosem będziesz błagać o jeszcze jeden
szczyt, o jeszcze jedną szanse. A ja Ci wtedy odpowiem głosem bezlitosnym: Po
cóż magiczne światełko paliłeś, skoro w jego magię naprawdę nie wierzyłeś?
Dlaczego żyłeś tak wystawnie? Kupowałeś tak wiele, nawet za dużo… Skro teraz,
gdy błagasz nieustannie na nic Ci się to zda? Och po cóż, no po cóż raz po raz
pierwszą i drugą wroną się stawałeś? Czy to wszystko dla owej chwili, która
była dla Ciebie tak droga? Która trwała i trwała dla Ciebie wieczność zbyt
krótką, by wiecznością być mogła; ale i która minęła, a teraz już na zawsze w
zapomnienie odeszła. Odeszła nie pozostawiając po sobie niczego i nikogo.
Żadnego nagrobka, żadnej przyjaznej duszy, co by przynajmniej raz do roku przy
światełku magicznym wspomniała, więc też nigdy nie zapomniała.
„Homo sum humani nihil a me alienum
puto”
autem
„Vanitas
vanitatum et omnia vanitas”
Komentarze
Prześlij komentarz