Ania, nie Anna - czyli o tym, że warto marzyć i mieć nadzieję




             Przez szklaną szybę widzę świat. Przez oczy me niebieskie spoglądam na piękno wokół nas. Patrzę na drzewa pokryte kolorowymi liśćmi. Na niebo niezwykłe zawsze inaczej o każdej porze dnia. Koło mnie idą ludzie, zazwyczaj śpieszą się z niewiadomych przyczyn. Lecz ja ich nie zauważam, bo patrzę tam – hen daleko w dal. Bujam w obłokach – tak wiem, śpię na jawie zbyt często, niż to wypada. Ale świat byłby taki ponury i płaski bez wyobraźni, która posiada czarodziejską moc rozjaśniania mroku. I choć ubranie mam za skromne i włosy za rudę, uśmiecham się bardzo często, bo piękny jest ten świat – nie tylko w mojej wyobraźni, ale naprawdę.


Rudy promyczek szczęścia – czyli jak być wielkim mając do dyspozycji mało możliwości:


            Co wpływa na to, jacy jesteśmy? Czyż jest to nasz wygląd, wychowanie, czy może uwarunkowanie genetycznie? Prawda jest taka, że kształtuje nas wszystko po trochu, włącznie z naszą osobowością, która wysuwa się na pierwszy plan naszych głównych cech; W to niedzielne popołudnie poruszę bardzo przyjemny temat – naszą dzisiejszą główną bohaterką będzie Ania Shirley, znana również jako „Ania z Zielonego Wzgórza”. Dzięki serialowi „Ania, nie Anna” emitowanego przez Netflix mogłam na powrót wrócić na wyspę Księcia Edwarda i odświeżyć swoje relacje z jej mieszkańcami, którzy są już mi dobrze znani z powieści Lucy Maud Montgomery.

            Kilkunastoletnia Ania Shirley przez pomyłkę przyjeżdża na wyspę Księcia Edwarda. Myśli, że oto jej nieszczęśliwa karta w końcu się odwróciła – ale niestety jeszcze wiele nieprzyjemności i okropności ma ją spotkać; Jedzie z Mateuszem na Zielone Wzgórza, podziwia otaczający ją krajobraz – zachwyca się światem przez cały czas, w taki sposób, jaki tylko ona, posiadaczka nieskończenie wielkie wyobraźni, potrafi. Może i zaszła pomyłka. Może i Maryla i Mateusz potrzebowali chłopca, który byłby w stanie wyręczyć starzejącego się gospodarza z pewnych obowiązków, ale to nie było takie istotne. Bo rodzeństwo potrzebowało nowego życia, nadziei, która nada koloru ich szarej rzeczywistości. Tym kimś była Ania, istota mała fizycznie, ale wielka duchem. Dzięki niej Zielone Wzgórza zakwitły na nowo i stały się jeszcze bardziej zielone, niż wcześniej.

             W znanych na pamięć drogach. W ciemności, w ciemności nieprzeniknionej, ale dobrze zbadanej, która nie budzi w nas lęku, lecz wprowadza nas w odrętwienie – tkwi cała istota obojętności. Można ją znaleźć w pięknym białym drzewie mijanym na co dzień. W śniegu padającym zawsze o tej porze roku. I we wszystkim innym, do czego już przywykliśmy, czyli jednocześnie zobojętnieliśmy. Czasem, gdy zjawisko nietypowe wystąpi. Gdy ogromna tęcza na niebie zagości. Poczujemy się znów, jak turyści. Na powrót zostaniem odkrywcami, którzy to chodzą i chodzą, i oglądają z zachwytem, wszystko co pod nogi im się napatoczy. Ale gdy przejściowy zachwyt minie, na powrót staniemy się ignorantami. Co to koło kwitnącej sosny i pięknego czerwonego maku, przechodzą obojętnie; Czasem, znowu wystąpi nietypowy przypadek, gości mamy z zagranicy. Raz do roku, czy może i rzadziej, nasi bliscy znajomi z zagranicy zechcą nas odwiedzić. Wtedy święto niesłychane, gwiazdkach w środku roku nastaje. Bo ktoś daleki, ale jednak nam bliski, przyjeżdża by swą historie szczęścia nam opowiedzieć. Cóż się w tym czasie takiego niezwykłego dzieje? A no znowu czyścimy brudne okulary, by piękno na powrót móc dostrzegać. Chcemy pokazać naszym gościom, to czym się chlubimy, to co (tylko z pozoru) uwielbiamy; A gdy wizyta przyjaciół niezapowiedziana? Gdy okularów przez ich przyjściem nie zdążymy wyczyścić? Co wtedy z naszymi pięknymi miejscami, które wcale w naszych oczach piękne nie są? W takiej sytuacji zdajemy się na komplementy innych i „fałszywe” przytakiwanie. Ci mniej zatwardziali uwierzą swoim cudownym gościom na słowo, a może po czasie już nikomu nie będą musieli wierzyć… Natomiast ci drudzy, no ci… te odludki, uparte niczym osły, pokręcą tylko głową z niedowierzaniem, krytykując swoimi „brudnymi oczami” naszą niebywale wybujałą wyobraźnię.

            Wbrew temu co myślą niektórzy, na naszym szerokim i rozległym świecie istnieją ludzie wyjątkowi. Są oni przykładem dość ciekawej, kolorowej grupy społecznej, która nie posiada żadnej nietypowej listy wybrańców (notabene nie sposób było by takową listę wykonać). Ci ludzie nie potrzebują żadnego spisu, czy rejestracji – oni mogą żyć pośród nas, „szarych przeciętniaków” tak po prostu; będą wyróżniać się zawsze, ale nie zawsze my będziemy w stanie to dostrzec. A czasem w przypadkach skrajnych odmienność „innych” będzie dla nas tak niezwykła, że nie sposób do zaakceptowania; W linii prostej, biegnącej przed siebie bez żadnych zakrętów, na pewnym etapie zrodziła się pewna niefrasobliwość, której pokonać się nie da, na żaden ze znanych sposobów. Więc trzeba pchać, przesuwać, niszczyć, by móc dalej przeć na przód w liniowej prostocie. Czasami udaje się pokonać przeszkodę, lecz jeszcze częściej trzeba po prostu wykonać pierwszy zakręt – początek nowej, prostej drogi.






Kolorowy kwiat kwitnie na czarnym bzie – czyli w jak dużym stopniu warto być sobą:


            Pośród nieświecących, zepsutych latarni, stoi jedna sprawna, która świeci mocno, jakoby chciała za swoje sąsiadki pokonać nieprzebraną ciemność. Owa latarnia od razu rzuca się w oczy, jest wyjątkowa na tle innych latarni. Mogłoby się wydawać, że zepsute sąsiadki wzdychają z zazdrością do wydobywającego się światła z wnętrze ich towarzyszki. Lecz wręcz przeciwnie, one szydzą z niego, wytykają palcami i posyłają sobie znaczące spojrzenia wzgardy, gdy tylko ona, świecą odważy się odezwać w ich jakże wyrafinowanym towarzystwie. Nie zawsze światło jest mile widziane. Najmniej pożądane jest w ciemności, która ciemnością pozostać pragnie. Bo gdy nie ma światła, żadne niecne plany nie mogą na światło dzienne wyjść znienacka – ujawnić się i pożegnać się z kłamstwami. Cóż ma w takim razie począć świecące latarnia? Och, jakże jest samotna, bo smutno tak świecić samemu i to jeszcze bez aprobaty. Czy przez to ogólne potępienie, ma przestać świecić, porzucić swoją naturę jasności i dołączyć do innych, do szydzących, wrogo nastawionych wobec niej? Albo może powinna świecić dalej, choćby bez końca, tylko dlatego, że taka jest jej natura i wewnętrzne pragnienie? Co jest lepsze być odrzuconym przez większość społeczeństwa, ale być sobą, czy udawać kogoś innego, kim się nie jest i być akceptowanym przez innych?


             Nie ukrywajmy, nie jest nam łatwo pogodzić się z innością, z odmiennością. Różnie reagujemy na rzeczy nowe, dotąd nam nieznane. Jedni śmieją się i z góry zakładają, że nie dadzą rady, drudzy już na początku wiedzą, nawet nie próbują, a jeszcze inni spokojnie podchodzą do sprawy, rozwiązując ją na miarę swoich możliwości. A gdy ktoś jest inny? Ale nie tak do końca pozytywnie – tak kontrowersyjnie, że można by było śmiało określić go mianem „dziwny”. Najłatwiej wyśmiać tego kogoś, wyzwać go od „idiotów”. W końcu musimy kogoś wytknąć palcem, po to abyśmy sami mogli poczuć się lepsi – bardziej normalni. Warto sobie wtedy zadać proste pytanie: dlaczego. Dlaczego się z niego śmiejesz? Dlaczego on/ona ma być obiektem Twoich kpin? Dlaczego tak bardzo pastwisz się nad niewinnym człowiekiem? Niewinnym? Bo cóż że może ta osoba, za to, że nie jest taka sama, jak Ty? Czy świat składa się tylko z Twoich braci bliźniaków? Czy każdy płatek śniegu jest podobny do poprzedniego? Nie sądzę…

            Bycie sobą nie zawsze jest łatwe. Stwarza nam ono szczególną trudność, wtedy kiedy w dużym stopniu nie jesteśmy tacy, jak większość. Jeśli nie posiadamy bezkompromisowej osobowości, to ta nasza nietuzinkowość może przysparzać nam wiele problemów. Oczywiście możemy się zmienić, dopasować. Nasze całe życie składa się z nieustannych zmian, zakrętów, które wytyczających nam nową prostą… Pytanie tylko, czy warto się zmienić? Trochę może i tak. Bo zmiany są dobre, ale tylko wtedy, kiedy zmieniamy się w zgodzie z nami samymi. Jeśli robimy to wbrew czemukolwiek, to tak jakbyśmy… chcieli nauczyć się pływać, tylko po to, aby zaspokoić czyjeś pragnienia.
            Kiedy brakuje Ci siły w byciu sobą. Kiedy już nie wiesz, kim naprawdę jesteś. Spójrz na Anię z Zielonego Wzgórza. Na tę wielką, małą, rudowłosą dziewczynę, która nie bała się być sobą, pomimo ogólnej dezaprobaty otoczenia. Ania owszem zmieniła się, lecz w dobrą stronę. W tę stronę, która pozwala nam się rozwijać, iść do przodu, ale tylko w kierunku, w którym sami zdecydujemy.


W czarnym kwadracie na białym tle widzę piękne drzewo rozkoszy – czyli krótka wzmianka o tym, że warto marzyć:


            W szarym domu, pełnym szarych dzieci, ubranych w szary jednakowy strój, rośnie tęcza. Kolorowa droga możliwości, która nadaje nietypowych kolorów wszystkiemu dookoła. Wystarczy tylko pomyśleć. Pomarzyć przez chwilę, by czarne zamienić w białe i teraźniejszość swoją na lepszą podmienić. Do tego wszystkiego tylko sprawny, światły umysł jest potrzebny. Ni pieniądze, ni pozycja społeczna, tylko nieograniczona wyobraźnia – wróżka wspaniała, odziana w magię. A to wszystko, te piękne sukienki, drzewa, kwiaty, ludzie… to wszystko możesz posiąść już teraz – wystarczy tylko, że przed chwilę pomarzysz.

            Kim by była Ania bez jej wyobraźni? Bez pięknych słów, szczerego uśmiechu i kolorowego spojrzenia na świat? Zapewne nie Anią – a już na pewno nie tą Anią Shirley z Zielonego Wzgórza. To wszystko to my, nasze marzenia, talenty, ale przede wszystkim sposób w jaki patrzymy na piękną kwitnącą jabłonie. Czy jesteśmy ignorantami i przechodzimy obok niej obojętnie? Albo może zrywamy jej piękne kwiaty, choć teoretycznie nie powinniśmy tego robić – ale nie potrafimy się powstrzymać, bo za wszelką cenę chcemy tę piękno zabrać ze sobą, aby swą mocą mogło zmieniać na lepsze naszą rzeczywistość; Czasem marzenia są zbędne, czy wręcz nam przeszkadzają. Sprawiają, że „jakoś to będzie”, gdy nic nie będzie wcale. Nie warto być stuprocentowym romantykiem, bo łatwo się zawieść i przegrać z rzeczywistością okrutną. Nie warto też być stuprocentowym pozytywistom, bo choć cel jest chwalebny, to jego wykonanie mało barwne. Za to warto być sobą z domieszką wyobraźni. Bo wyobraźnia zawsze może być naszą deską, może nas uratować, gdy toniemy w odmętach szarości i cienia.  


Wróćmy na powód do rzeczywistości i faktów:


            „Ania, nie Anna” to kanadyjski serial obyczajowy zrealizowany na podstawie powieści Lucy Maud Montgomery. Ekranizacja ma jak do tej pory trzy sezony, które cieszą się dużą popularnością i pozytywnym odbiorem widzów.  Tytułową rolę gra Amybeth McNulty, młoda irlandzko-kanadyjska aktorka. Serial dość wiernie odwzorowuję przygody rudowłosej Ani opisane w książkach Montgomery. Twórcy do dali co nieco do i tak rozbudowanej fabuły, tworząc jeszcze bardziej wielowymiarową opowieść. „Ania, nie Anna” ma miejscami bardzo feministyczny wydźwięk; ponadto w serialu zostały stworzone poboczne wątki Maryli i Mateusza, dzięki temu te postacie stałym się kimś więcej, niż opiekunami swojej podopiecznej. Jedynie co mogłabym zarzucić tej dobrej produkcji, jest to, iż postać Gilberta została zbyt optymistycznie przedstawiona. Szanowny pan Blythe był raczej małym łobuziakiem, aniżeli aniołem ratującym z opresji młode damy. Ale to tylko drobna skaza na ogólnie bardzo dobrym dziele.



            Podsumowując: w małym ciele wielki duch, a dzięki marzeniom przygód w bród. Rude włosy szczęścia dodają, aniżeli odbierają. „Ania, nie Anna” to rzecz oczywista – z nią nigdy uśmiech na twarzy nie znika. Serdecznie zapraszam znów na łąki, doliny, lasy u wyspy Księcia Edwarda wrót.    







Komentarze