Była sobie grecka wyspa, prawie
przez nikogo niezamieszkana. Owszem, mieszkali na niej ludzie, ale było ich
proporcjonalnie nie wiele, w porównaniu do wielkości innych greckich miast. Ta
wyspa z pozoru była kompletną dziurą – jakąś osobną zacofaną cywilizacją; lecz
dla ludzi, którzy na niej mieszkali była całym światem. Zawsze się dziwiłam,
jak można mieszkać praktycznie zupełnie na odludziu, odciętym od wszystkiego.
Ale można. Ba! Nawet można tam zakosztować prawdziwego szczęścia, takiego,
którego trudno spotkać i doświadczyć na stałym lądzie.
Są filmy w szerokim świecie
kinematografii, które po latach uzyskują miano „kultowych”. Na początku, kiedy
film pojawi się na ekranach kin, nie można dokładnie określić go tym słowem –
można tylko coś napomknąć mimochodem, jakoby może kiedyś, za kilka,
kilkadziesiąt lat nasze dzieci, wnuki (lub my sami, gdy już odpowiednio
dojrzejemy) docenimy go należycie. Też warto wspomnieć, że ten tytuł nie musi
być przyznawany tylko przez jakieś wyższe organy świata kinematografii.
Wystarczy, że dla nas będzie ponadczasowy, zawsze aktualny, czyli reasumując,
po prostu kultowy. Takim filmem dla mnie jest „Mamma Mia!”. Ten musical ma już
swoje lata, ale ja dopiero teraz potrafiłam go należycie docenić. Wcześniej nie
przykładałam do niego większej uwagi, zbywałam go jednym machnięciem ręki i
przechodziłam obojętnie, zarówno koło pierwszej, jaki i drugiej części. Cieszę
się, że w końcu, dzięki namową mojej przyjaciółki, udało mi się zerwać z
uprzedzeniami, jakie zakorzeniły się we mnie do tego filmu i w końcu go
obejrzeć;
Znaleźliśmy się na greckiej wyspie,
położonej nie daleko kontynentu. Upał jest niemiłosierny, żar z nieba leje się
i leje, jakby nigdy nie miał dać nam, choć chwili wytchnienia. Ale ludziom,
pomimo upału i brak ogólnych wygód, które na kontynencie są oczywistą normą,
żyje się tutaj szczęśliwie; Na tej małej przestrzeni dzień, w dzień funkcjonuje
sobie, jako tako Donna – silna, starsza kobieta, która przed dwudziestoma laty
zmuszona niespodziewanym zdarzeniem losu, musiała pozostać na wyspie. Ale nie
skarży się na swój żywot, samotnie poprowadzi małych hotelik i wychowuję swoją
jedyną córkę, Sophie; Życie Donny obraca się o trzysta sześćdziesiąt stopni,
kiedy na wyspę jednocześnie (zresztą nie przypadkowo) przyjeżdża jej trzech
byłych kochanków. Perypetię rodzinne głównych bohaterów tylko potęgują się i
zacieśniają, w obliczu zbliżającego się ślubu Sophie. Cóż z tego może wyniknąć?
Och! Mamma Mia!
To było
coś niezwykłego! Tańce, śpiewy, wakacyjna sielanka i jedno małe marzenie, które
przerodziło się w nie lada kłopot. Phyllidy Lloyd stworzyła wspaniały, inny
świat, do którego czasami z chęcią bym się przeniosła… Zacznijmy może od
fabuły: pomysł, z perspektywy czasu wydaje się prosty, aczkolwiek interesujący
i wciągający. Bo o to mamy portret młodej, nieco zagubionej kobiety (Sophie),
która przed wyjściem za mąż, koniecznie chce poznać odpowiedź na pytanie, które
zadawała sobie przez całe życie. Można by pomyśleć, że wybrała sobie do tego
najdogodniejszy moment z możliwych – ślub to często umowy koniec jednej części
życia i początek kolejnej; Nie chciałabym jej oceniać, mówić, że mogła odłożyć
to na inną okazję, sama nie wiem, jakbym się zachowała w takiej sytuacji. Tak,
czy siak wpakowała się w niezłe bagno, jak to się kolokwialnie mówi; Nie było
by filmu bez jakiegoś problemu, punktu zaczepnego, który popycha całą
późniejszą fabułę na przód. Więc czasami należy patrzeć na ten musical z
przymrużeniem oka – lecz w zasadzie żaden człowiek nie jest jedno wymiarowy,
wszyscy mamy w sobie wiele paradoksów; Najbardziej w tym filmie podobały mi się
dwie rzeczy: motyw kobiety niezależnej, która potrafi sama sprostać wszelkim
przeciwnością losu, oraz myśl przewodnia musicalu – wszystko może zdarzyć;
możesz spełnić swoje najskrytsze marzenia, jeśli tylko będziesz dążył do ich
spełnienia. Uwielbiam motyw marzeń, zarówno w muzyce, książkach, jak i filmach.
Bo marzenia są słońcem w ciemności, czymś co podtrzymuje nas przed zboczeniem
na nieodpowiednią drogę;
Teraz
przejdźmy do aktorów; „Mamma Mia!”, to zbiorowisko bardziej lub mniej znanych
postaci, wziętych prosto z szalonego świata kinematografii. Na pierwszy ogień
idzie Meryl Streep – jedna z najsławniejszych i najlepszych aktorek wszech czasów.
W zasadzie nie mam pytań; To wyglądało mniej więcej tak: Meryl stanęła przed
kamerą zgarnęła i pozamiatała wszystko co można było, po czym zeszła ze sceny
powolnym krokiem, jakby obwieszczając całemu światu, że to była dla niej bułka
z masłem. Od razu poznałam, iż Streep to aktorka niezwykle wysokiego szczebla.
Potrafiła nie tylko świetnie zagrać, powierzoną jej rolę, ale równie dobrze
zaśpiewać. Co nie jest zresztą aż takie łatwe, w końcu talent aktorski, nie
zawsze idzie w parze z muzycznym. Ale Streep, to Streep; czasem, kiedy patrzę
na takie osobistości, wierze, że można być dobrym we wszystkim - albo jeszcze
lepiej! – że można być „skazanym na sukces”; Do innych aktorów nie mam również
żadnych zastrzeżeń – jedynie rola Dominica Coopera (Skylera) była dość
powierzchowna i przewidywalna. Ach i jeszcze role przyjaciółek Sophi i Donny (w
szczególności Sophi), mogłyby być bardziej rozbudowane. No ale nic nigdy nie
jest idealne, trzeba zadowolić się tym co jest.
Nie ma musicalu bez muzyki. Gdyby
nie wspaniała ścieżka dźwiękowa szwedzkiego zespołu ABBA, nie było by „Mamma
Mii!”. Najlepsze piosenki to (moim zdaniem) „Mamma Mia”, „Dancing Queen”, oraz „The winner
takes it all”. Ta ostatnia poruszyła mnie najbardziej, bo faktycznie są takie
chwilę w naszym życiu, w których decydujemy się na jeden, desperacki,
nieprzemyślany krok. A wtedy, kiedy przegramy, zwycięzca bierze wszystko…
Reasumując
– bo Och! Mamma Mia! – mogłabym mówić o tym filmie godzinami, a to przecież nie
o to chodzi. (Czasami
w jednym słowie jest więcej sensu, niż w całej chmarze zdań, które nie wyrażają
niczego.) „Mamma Mia” to wspaniały film o dorastaniu i wyborach, jakie się z
nim wiążą, oraz o marzeniach, tych najbardziej skrytych, i surrealistycznych,
które jednak, pomimo wszystko mogą się spełnić. Polecam.
Komentarze
Prześlij komentarz